Amplifier – Amplifier (2004)

amplifier-2004-amplifier

Amplifier (czyli „wzmacniacz”) to brytyjski zespół, który powstał w 1999 roku w Manchesterze. W skład zespołu wchodzi czterech muzyków: gitarzysta i wokalista zarazem, drugi gitarzysta, basista oraz perkusista. Album, który nosi po prostu tytuł „Amplifier”, to debiutanckie wydawnictwo Amp’ów, które swoją premierę miało dopiero w roku 2004. Owszem poprzedzone było kilkoma singlami, ale generalnie przez pierwsze 5 lat swojego bytowania na muzycznej scenie „Wzmacniacze” nie spłodzili nic konkretnego (a zaliczyli w tym czasie chociażby support przed Deftones). Długa droga do debiutu…

Ale warto było długo nad nim pracować, bo mało kto debiutuje z takim impetem. Impet to w gruncie rzeczy bardzo dobre słowo, którym można by opisać „Amplifier”. W czasie słuchania albumu aż się nie chce wierzyć, że tak potężną ścianę dźwięków jaką serwują nam „Wzmacniacze” można stworzyć tylko na dwóch wiosłach, basie i garach. Oczywiście jestem pewien, że w studiu pracowało ich ciut więcej (instrumentów), ale po przejrzeniu nagrań koncertowych na YouTube sądzę, że tak czy tak brzmi to wszystko co najmniej… potężnie. Gitary pracują chyba w dziesięciu wymiarach jednocześnie, dodatkowo wspierane często nie lada przesterem. Sel Balamir (wokalista/gitarzysta) nie szczędzi sobie pedałów, guzików, pokręteł, suwaków i tych wszystkich innych wihajstrów, słowem: nie żałuje nam tego wszystkiego, co można zrobić z dźwiękiem gitary by tylko dziwniej brzmiała. No i wyszło to wszystko naprawdę wyśmienicie, czego doskonały przykład już w pierwszych trzech kompozycjach: „Motorhead”, „Airbourne” i „Panzer”.

Trudno scharakteryzować ten album w całości. Jest nierówny, a przy tym często zahaczający o dzieło wybitne. Wspomniana otwierająca album trójka kompozycji to mocne, przyjemne dla ucha i energetyczne kompozycje, których nie powstydziłyby się takie zespoły jak Porcupine Tree czy Gazpacho. Końcówka „Airbourne” po prostu powala swoją mocą na kolana, a potem jeszcze tłucze po uszach. Ale po tej trójce następuje nieco słabszy fragment albumu, czyli senne „Old Movies” czy moim zdaniem przekombinowane „Post Acid Youth”. W tym drugim bardzo nie odpowiada mi jakieś poklaskiwanie (posłuchacie – zrozumiecie) w pierwszej części utworu. Zdecydowanie niepotrzebne, bo niweczące cały urok.

Album ten, można by powiedzieć: jest skonstruowany sinusoidalnie. Po słabszym momencie znów porcja mocnej, rockowej nuty. Mowa o zadziornym kawałku „Half Life”, którego naprawdę dobry riff potrafi wpaść w ucho i długo w nim posiedzieć, a w czasie zwrotek łatwo przyłapać się na przytupywaniu nóżką. „Neon” i poprzedzający go przerywnik „Drawing No1” to z kolei znów nieco słabsze kompozycje. I po raz kolejny aż ciśnie mi się na usta, że przekombinowane. Co za dużo to niestety niezdrowo, a w muzyce umiar trzeba czasami zachować, bo skończyć się to może tak jak choćby drugiej połowie utworu „Neon”, która jest po prostu nudna. Na szczęście ratuje nas bardzo dobry, chyba jeden z najlepszych na płycie – „On/Off”. Kawałek zaczyna się nieśmiało, balladowo, a powiedziałbym nawet, że romantycznie (na co zresztą wskazuje również tekst) i powoli się rozgrzewa by na samym końcu zbombardować uszy burzą dźwięków. Ale tak jak wcześniej narzekałem na przekombinowanie, tak tutaj wszystko zrobione i zagrane jest z głową, bez zbędnego przesytu. Instrumentalnie jeden z najlepszych fragmentów na płycie.

„Amplifier” kończy się tak jak się zaczyna: dwoma bardzo dobrymi utworami (powinny być trzy, ale „Drawing No2” to kolejny przerywnik, w którym niestety niewiele się dzieje – zbędny). „One Great Summer” to najlepszy przykład doskonałego alternatywnego grania, wypełniony pozytywną emocją. Natomiast „UFOs” to chyba ten utwór, który uznać można za najbardziej progresywny ze wszystkich na albumie – rozbudowany, zaskakujący, energetyczny, emocjonalny. I album się kończy, a włączyć się go chce od nowa.

Krążek naprawdę wart jest uwagi. Zabiera w bardzo przyjemną, muzyczną podróż, w której można się zagubić – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ma on w sobie to coś i mimo kilku słabszych chwil, tej nierównej budowy, przekombinowanych fragmentów przeplatanych bardzo dobrymi, prawie genialnymi – „Amplifier” potrafi zahipnotyzować. Polecam wszystkim fanom rocka progresywnego ale również muzyki alternatywnej czy noise rocka.