Anathema to brytyjscy prekursorzy doom metalu, którzy wraz z My Dying Bride czy Katatonią wyznaczali ścieżki dla powstającego dopiero gatunku, jednak już jakiś czas temu porzucili powolne, psychodeliczne i mroczne brzmienia. Całkiem niedawno kurs swojego dalszego rozwoju nakierowali w stronę progresywnego symfonicznego rocka, przestrzennego i chwytającego za serducho tak mocno, że niejeden progresywny fan zatracił dla Anathemy zmysły. I chociaż już „Alternative 4” było mocnym ukłonem w stronę takiego grania, to dopiero „We’re Here Because We’re Here” można uznać za kluczowy zwrot w twórczości Anathemy. Najnowsze dzieło brytyjskiej formacji to „Distant Satellites” i jest to kontynuacja tego, co zaczęto na „We’re Here…”. Emocjonalna, pełna przestrzeni i klimatu muzyka. Nostalgiczna przygoda, która niestety strasznie mnie zanudziła.
Ale może od początku – „Distant Satellites” to kolejny album Anathemy wydany nakładem Kscope Music, czyli jednej z najbardziej znaczących progresywnych stajni wydawniczych. Kscope zrzesza takie tuzy jak Porcupine Tree i S. Wilsona solowo, The Pineapple Thief, duet Hogarth & Barbieri, Gazpacho, Iana Andersona oraz ostatnio również Katatonię. Już samo dołączenie Anathemy do tak zacnego grona zwiastowało totalną zmianę kursu zespołu. No i również dzięki temu „Distant Satellites” wydane jest jak na znaną wytwórnię przystało: mamy wersję CD, CD+DVD, CD+2DVD, jest też oczywiście wydanie winylowe i paczka z książką oraz koszulką. Czyli opcji dla zakochanego fana mnóstwo, możliwości wydania pieniędzy również. Ale tak się właśnie wydaje wpółcześnie albumy. Digipack prezentuje się bardzo ładnie, klimatyczne grafiki nastrajają już przed rozpoczęciem przesłuchania. Wszystko pięknie, jedyne co niestety zawodzi to… muzyka.
Bo wszystko to już było. Nie ukrywam swojej miłości do „We’re Here Because We’re Here”, nie ukrywam również wielkiej sympatii dla nieco słabszego moim zdaniem, acz wciąż bardzo dobrego „Weather Systems”, ale nie mogę nie powiedzieć, że najnowsze dzieło Anathemy brzmi dla mnie jakby było kompilacją odrzutów z obu wspomnianych albumów! Nawet podział „The Lost Song” na dwie części przypomina podział „Untouchable” z poprzedniego krążka. A i budowa utworów jest generalnie taka sama – stopniowe narastanie kompozycji poprzez dokładanie kolejnych instrumentów i warst, aż w końcu kulminacja będąca swoistym wybuchem emocji. Tylko tak jak chociażby „A Simple Mistake” lub „The Beginning and the End” potrafiły tym wybuchem spowodować szybsze bicie serca i wgnieść słuchacza w fotel, tak analogiczne zabiegi choćby w pierwszej i trzeciej części „The Lost Song” kończą się u mnie przeciągłym ziewnięciem. Nie tak to chyba miało być?
Ale tak niestety jest przez większą część albumu, który jest po prostu monotonny. Przesłuchałem go wielokrotnie, czasami się wręcz zmuszając do wysłuchania w całości, ale nadal swojego zdania zmienić nie mogę. Nie lubię powtórek z rozrywki. Nie lubię odgrzewania kotleta, który smakował i smakuje mi takim, jakim był. Do dwóch poprzednich albumów wracam z wielką przyjemnością i słucham niezmiennie z zapartym tchem, a „Distant Satellites” już teraz mnie zwyczajnie męczy. Na szczęście zauważam na tym albumie światełko w tunelu, które pozwala mieć nadzieję, że kolejne wydawnictwo Anathemy nie będzie mdłym, nostalgicznym graniem na emocjach fanów rozkochanych w dwóch poprzednich albumach (a w moim wypadku też wcześniejszych, choć je celowo delikatnie odcinam bo są po prostu z innej ery). Światełkiem w tym tunelu jest coś, co wielu słuchaczy mogło zaskoczyć – czyli póki co dość nieśmiały romans braci Cavanagh z elektroniką.
Takiej ilości elektroniki jeszcze na albumach Anathemy nie słyszałem. Na szczęście nie jest ona porozrzucana po całym albumie i zaginiona gdzieś w odmętach smutnych smyczków. Nie jest też jakimś smaczkiem uzupełniającym, jakąś przeszkadzajką – gra całkiem poważną rolę. Ciekawie zaczyna się dziać wraz z utworem „You’re Not Alone” w drugiej części albumu. Wynudzeni poprzednimi kompozycjami otrzymujemy kawałek energetyczny, który napędzany elektronicznym podkładem w końcu zaczyna przypominać sposób w jaki zachwyciło mnie np. „Thin Air”. Kolejnym ciekawym eksperymentem jest tytułowy „Distant Satellites”. Utwór ten trafi z pewnością w gusta fanów… Depeche Mode. Zresztą wystarczy posłuchać. Nie jest to może wybitnych lotów kompozycja, ale z pewnością pozwala mieć nadzieję, że Anathema coś odkrywczego jeszcze w swojej muzyce może wykombinować. Bo ostatnią rzeczą jakiej od lubianych przeze mnie zespołów oczekuję to stagnacja.
Jak więc ocenić „Distant Satellites”? Są przebłyski, ale generalnie jest nudno i wtórnie. Kompletnie nie na to czekałem i nie na to miałem nadzieje. Sądzę, że ten album spokojnie trafi w gusta fanów i osób znających Anathemę z ostatnich albumów. Może to wręczy wyrachowany zabieg po to by tak się właśnie stało, skoro poprzednie dwa krążki odniosły tak duży sukces komercyjny. Krótki czas pomiędzy ostatnimi wydawnictwami mógły na to wskazywać. Ja jednak oczekiwałem dużo dużo więcej. „Distant Satellites” to w mojej ocenie bardzo słaby album. Wiem, że wielu fanom się tutaj narażam, a oni gotowi pójść w ogień za swoim ulubionym zespołem. Cóż – ja też fanem Anathemy jestem – ale fanem w tym momencie zawiedzionym. Wracam więc rozkoszować się „We’re Here Because We’re Here”, ale nadal mam nadzieję na przyszłość.