CO.IN. – Homo Ovis (2014)

coin-2014-homo-ovis

Pisanie recenzji albumu, w którym palce maczały osoby autorowi znane niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo: albo będziemy mało obiektywni i „kumoterstwo” wypaczy ocenę wynosząc ją ponad stan faktyczny, albo z drugiej strony na siłę będziemy doszukiwać się minusów żeby dać pstryczka w nos znajomym. Moja natura czepialskiego i marudnego zrzędy nakazała mi objąć ten drugi kurs. Rozpocząłem więc poszukiwania wad, przesłuchałem wielokrotnie i… nie znalazłem. Bo po prostu najnowszy album wrocławskiego CO.IN., będący zarazem ostatnim i pośmiertnym dziełem tej formacji, nie ma praktycznie słabych momentów.

No więc jak to jest z tymi minusami? Troszkę naciągnąłem rzeczywistość, bo początkowo sporo ich wyłapałem. Ale płyta „Homo Ovis” ma taką dziwaczną specyfikę, że im więcej się jej słucha – tym mniej wad się dostrzega, aż przychodzi moment, w którym wady znikają całkowicie. Ja jestem na etapie takim, że album całkowicie mnie porwał. Posiadł mnie w całej swej niespełna 50-minutowej okazałości. W dodatku przy pierwszym przesłuchaniu prawie skreśliłem tak szalone pozycje jak „Another Hour Spent with Lola” czy „Lethe”. A teraz to jedne z moich ulubionych pozycji na płycie! Tylko z czego to wynika? Przede wszystkim z tego, że dla CO.IN. nie istnieją sztywne gatunkowe ramy, nie ma stylistycznych granic – lecimy po całości z tym wszystkim co nam umysł pomysłów napłodzi. Oczywiście wszystkie je trzeba skrzętnie poukładać i zespawać w całość. „Homo Ovis” to album przemyślany dokumentnie co do każdej pojedynczej sekundy. Nie przeszkadza temu nawet olbrzymia różnorodność z jaką się spotkamy w czasie tej muzycznej przygody: od nu metalu, przez industrial, art rock, jazz, orient, elektronikę i na awangardzie kończąc. Wszystkie te aspekty sprawiają, że „Homo Ovis” jest trudną w odbiorze płytą, do której na pewno trzeba dojrzeć trawiąc ją wielokrotnie.

Postanowiłem, że nie będę oceniał płyty ani przez pryzmat uwielbianego przeze mnie „Planu B” (pierwszej pełnowymiarowej płyty CO.IN.), ani nie będę brał pod uwagę równie lubianego przeze mnie spadkobiercy CO.IN. – zespołu IdiotHead. Nie bacząc więc na to stwierdzić muszę, tak już ultra-obiektywnie, że „Homo Ovis” to album na poziomie światowym. Trudno dziś znaleźć albumy o podobnej skali oryginalności i własnego, totalnie niepowtarzalnego charakteru. Otwierający „Quarterpounder with Cheese” to już w pewnym sensie wizytówka całego krążka. Zakręcone riffy i co rusz zmieniające się motywy napędzają całość, zupełnie jak w filmach Tarantino*. Szkoda tylko, że utwór nie nazywa się „Le Big Mac”, ha! Równie szalonymi kompozycjami są wspomniane przeze mnie na początku „Another Hour Spent with Lola”, którego nie powstydził by się Slipknot z płyty „Mate. Feed. Kill. Repeat” czy System Of A Down, oraz „Lethe”. Jeśli da się muzycznie przedstawić ADHD to prawdopodobnie tak mogłoby to brzmieć. Oczywiście to nie minus – dzieje się w takich kompozycjach tak wiele, że trudno ucho oderwać.

Moimi osobistymi faworytami są jednak „No One’s Shuffle”, „Sheeple” oraz „Steam”. Ten pierwszy był już co prawda znany wcześniej fanom CO.IN. jednak nabrał zdecydowanie nowego wymiaru. Po pierwsze brzmi lepiej niż wersja live, co jest raczej oczywiste. A po drugie zyskał ozdobnik w postaci niesamowitej solówki na saksofonie. Tak przyjemnie zarzynanego saksofonu – wierzcie mi – jeszcze nie słyszeliście. „Sheeple” to z kolei pierwszy singiel, utwór, który przemówił do mnie już od samego początku. I może dobrze, że to ten utwór promuje „Homo Ovis” bo chyba w porównaniu do reszty jest najbardziej przystępny i przebojowy. Natomiast „Steam” to prawdziwy majstersztyk! Numer niespiesznie się rozkręca w rytm klimatycznej elektroniki. Później dochodzą żywe instrumenty – perkusja, gitara, bas i wreszcie wokal. Całość, choć dość powolna i mozolna, trzyma w niesamowitym napięciu oraz niepowtarzalnym klimacie. Jest jeszcze jedyny utwór po polsku – przebojowy i rytmiczny „Kawałek o Łamaniu Rąk”, czy psychodeliczny i orientalny „Mangala Sutta”. Różnorodność na każdym kroku, a spójna i kompletna!

„Homo Ovis” to zdecydowanie nie jest lekki kawałek chleba i przyjemna muzyczka, której posłuchać sobie możemy wyłącznie dla rozrywki. To kawał mocnego i przemyślanego grania, szokujący ogromem ciekawych pomysłów, rozwiązań, instrumentarium (fortepian, saksofon czy skrzypce) oraz rozbieżnością gatunkową, która kompletnie nie wpływa na spójność całości. Jest to zdecydowanie jedna z mocniejszych pozycji w moim osobistym tegorocznym zestawieniu. Gorąco polecam!

*Jeśli nie rozumiesz dlaczego akurat takie porównanie to odsyłam do „Pulp Fiction”, ino po angielsku :)