Glaca – ZANG (2018)

Ten album wywołał w sieci burzę na długo przed premierą, a dyskusje przybrały jeszcze bardziej na sile kiedy „ZANG” zaczął obracać się w odtwarzaczach słuchaczy. I nie ma się co dziwić, bo jest to krążek dość kontrowersyjny, niestety nierówny i zaskakujący, ale tak in plus, jak in minus. Ponadto jego autor również w dyskusje wdawać się lubi i bronić swojej twórczości zamierza jak lew. Ma prawo, bo „ZANG” bronić warto, choć nie jest to wydawnictwo pozbawione słabych punktów i do największych osiągnięć Glacy zaliczyć go też nie można.

Po przesłuchaniu całości odniosłem wrażenie podobne jak w przypadku albumu My Riot sprzed kilku lat: Glaca zostawił najlepsze karty nieodkrytymi, a dopiero kiedy przyszło rzucić wszystkie na stół okazało się, że niejednego miał asa w rękawie. Otóż w obrazie całej płyty najsłabiej wypadają… single. Może poza duetem z Peją, tj. „Życie i Samotność”, który akurat jako wyjątek zdaje się potwierdzać tę tezę. „Oni Przyszli”, w którym gościnnie zagrał Justin Chancellor z ubóstwianego przeze mnie Tool, kompletnie nie porywa, choć po tak hucznie zapowiadanym albumie spodziewać by się można mocnego otwarcia. To pierwszy utwór na płycie i prawdę mówiąc o jego istnieniu zapominamy już w czasie słuchania kolejnych kompozycji. Może to efekt „przesłuchania” się, bo zmęczyłem ten utwór wielokrotnie zanim trafił w me ręce „ZANG” w całości, jednak po początkowym względnym zadowoleniu „Oni Przyszli” bardzo straciło w moich uszach.

Podobnie jest z drugim z singlem „Człowiek”, w którym gościnnie zaśpiewała Kora. I gdyby nie tekst, charakterystyczny, mocny wokal i ekspresja to pewnie można by tę Korę przeoczyć, bo Glaca momentami zakrzykuje ją kompletnie. Nie wiem czy to wina miksu, czy tak po prostu miało być, bo w końcu to Glaca gra tutaj pierwsze skrzypce, ale jest to niestety dość uciążliwe. Mając takiego gościa na albumie trzeba mu po prostu dać się popisać, tu Kora tylko i wyłącznie „jest”. A sama interpretacja „Krakowskiego Spleenu” też nie wypada rewelacyjnie. Utwór tak ważny, wręcz legendarny, posiadający olbrzymi potencjał daje zdecydowanie większe pole do interpretacji, a zaproszenie do wykonania autorki oryginału tym bardziej do czegoś zobowiązuje. Tutaj mamy raczej cytat wycięty z oryginału i oprawiony w nudną, wtórną ramkę.

To jeszcze nie koniec słabych punktów, więc jeśli już je wymieniam to wszystkie. In minus zaliczyć mogę też mocno osadzony w rapie utwór „Klątwa”. Nie jestem jakimś wielkim koneserem tego gatunku, ale zdaje mi się, ze rozpoznać coś dobrego potrafię. W tej kompozycji nie porwało mnie kompletnie nic, a gdyby nie charakterystyczny wokal Glacy mógłbym po samym podkładzie pomyśleć, że to jakiś wybryk Tede, czy inny duet Libera z Natalią Szroeder. Niestrawne, chyba jedyny utwór, który od niemal pierwszego przesłuchania mam ochotę przełączyć na kolejny. Więc następny na albumie duet, tym razem z Anną Patrini – raczej do zapomnienia.

Jest jeszcze jedna bolączka, za którą gro fanów twórczości Glacy może mnie zlinczować. Teksty. Nie będę ukrywał, że kiedy słuchałem kilka lat temu „Sweet Noise” My Riot to miałem wrażenie, że Glaca zaczyna się powtarzać. Owszem, sam kilka razy w wywiadach powtarzał, że lubi siebie cytować (taki „auto-cytat”), ale to chyba nie powinno powodować odczucia powtarzalności. Na plus są oczywiście sformułowania, które z automatu przywołują gdzieś w głowie klasyczne teksty Sweet Noise, ale nagminnie powtarzające się w tekstach Glacy słowa („krew”, „bunt”, „ulica”, „wiara” itd. itd., a przecież język polski jest tak bogaty w słowa!) zaczynają mnie nieco irytować. Są jednak od tego wyjątki, takie jak „Życie i Samotność”, „Tobie” (o, tutaj doskonały przykład świetnie zastosowanego auto-cytatu o połamanych kwiatach), znakomita „Wizja” czy jeden z najlepszych na płycie utworów – tj. „Trotyl”, przywołujący gdzieś poziomem emocji niezapomniany „Botox”. Być może receptą na to wrażenie powtarzalności w tekstach byłoby zaśpiewanie kilku utworów po angielsku? W końcu na płycie nie brak zagranicznych gości, Glaca zapewne też ma nieco szersze niż tylko polskie ambicje, a podobny zabieg świetnie sprawdził się na płycie My Riot (znakomite „Poison And Nectar”, „Told You” czy wreszcie „My Riot”).

Koniec marudzenia, pora przejść do pozytywów. A tych również nie brakuje – kilka znakomitych numerów zaskakuje i świetnie buja. Znajdzie się też na krążku kilka potężnych metalowych petard – na przykład „Życie Takie Jest” z fajnym, bujającym refrenem i dobrymi wokalizami Marty Podulki. Dużą dawką mocy charakteryzuje się również „Trotyl”, albo dwa konkretne strzały z początku płyty, które faktycznie stanowią jej mocny start, tj. „Nie Oddamy Im Krwi” oraz „Czas Ludzi Słońca”. Ten pierwszy bardzo mocno pachnie Sweet Noise z początków istnienia, w szczególności płyty „Getto”. Magic, który na niemal całym albumie odpowiada z gitary widać przekonał Glacę, że metalowego uderzenia na płycie zabraknąć nie może, bo właściwie to w takiej muzyce siedzą korzenie obu tych Panów. I tak „Nie Oddamy Im Krwi” czaruje chwytliwym riffem, mocnym uderzeniem i – co akurat mnie zaskoczyło bardzo – znakomitą solówką gitarową! Dawno wokalowi Glacy nie towarzyszyły takie gitary, brakowało ich trochę w My Riot, na szczęście są z powrotem na solowym albumie. Wspomniany „Czas Ludzi Słońca” to również mocna metalowa kompozycja, tak samo charakterna i napędzona konkretnym riffem. I znowu – solówka Magica… oj! Czapki z głów Panie Czarodzieju! Ponadto muszę przyznać, że w tych mocniejszych utworach brzmienie jakie ukręcił Glaca i współpracownicy odpowiedzialni za brzmienie (m.in. Magic czy Grzegorz Piotrowski oraz masterujący całość Brian Lucey) po prostu wbija w fotel. Tak światowego brzmienia dawno nie było w polskiej muzyce, takiej mocy w gitarach także.

Jest jeszcze kilka bardzo dobrych numerów nieco słabszego kalibru. Przewijał się już w tej recenzji utwór „Życie i Samotność”, który zaśpiewany został w duecie z Peją. Prawdę mówiąc, poza wyjątkowo dobrym tekstem, muszę przyznać, że muzycznie to duet przywołujący gdzieś w tyle głowy klasyczny „Jeden Taki Dzień” i stojący niemal na równie wysokim poziomie. Zdecydowanie najlepszy duet na płycie, a wejście Peji w tak pierwszą, jak i drugą zwrotkę, jest pełne energii. Ten moment sprawił nawet za pierwszym przesłuchaniem, że miałem delikatne ciarki na ciele, a to przecież najprostsza oznaka, że coś nam się podoba. No i Peja się wykazał, dał popis, choć krótki – coś czego zabrakło mi w udziale Kory. Innym bardzo dobrym i nieco spokojniejszym utworem jest „Wizja”, w której ponownie słyszymy Justina Chancellora. Co tu dużo pisać, „Wizja” to po prostu pełną gębą M.T.void (wspólny projekt obu Panów, na którego koncie jest jak dotychczas tylko jeden album „Nothing’s Matter”). Znakomity pulsujący bas, industrialny podkład, mniej krzykliwy wokal Glacy i fajne przeszkadzajki w tle sprawiają, że jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Poza tym dopiero w tym utworze faktycznie słuchać, że na basie gra „Basista z Toola”.

Słów kilka jeszcze o bonusach jakie znalazły się na limitowanej edycji płyty z pre-orderu. Mowa tutaj o trzech dodatkowych kompozycjach: „Samotność”, „To My” oraz „Oni Przyszli (Danny Lohner Remix)”. Zaczynając od początku – „Samotność” utrzymuje poziom tej lepszej części albumu. Nie jest to może najbardziej wyróżniająca się kompozycja, ale też nie mam jej nic do zarzucenia. Fajny beat, mocny refren i ponownie dobre solówki gitarowe (tym razem za gitary odpowiadają Bartek Kita i Kuba Leciej, ze zdaje się nieco mniejszym udziałem Magica). Podoba mi się też ten break przed finałowym refrenem. „To My” mnie z kolei nie porywa, jest to raczej kompozycja skierowana do miłośników rapowego oblicza Glacy. Skojarzyła mi się z… Linkin Park, ale tym, którego już nie słuchałem, czyli z płyt „Minutes to Midnight” i później. Najciekawiej z mojego punktu widzenia zapowiadał się remiks autorstwa Dannego Lohnera, ex-członka NIN, człowieka współpracującego z wieloma wykonawcami, których uwielbiam (Maynard James Keenan i jego APC czy Puscifer, Wes Borland z Black Light Burns itd.). Remiks „Oni Przyszli” przypomina mi bardzo remiksy, jakie Lohner robił na rzecz Puscifera pod szyldem Renholdër (np. „The Undertaker”). Remiks jest ciekawy, ale jakoś nic mi nie urwał, a tego właśnie się spodziewałem. Mocniejsze fragmenty przypominają trochę Ministry, bardziej stonowany beat właśnie Puscifera, natomiast całość jest poprawnym, industrialnym kawałkiem, jakich jednak było już wiele.

Wyszła mi całkiem pokaźna recenzja, ale chciałem opisać „ZANG” możliwie szczegółowo. To dobry album, ale nie pozbawiony wad. Glaca momentami rzeczywiście sięga poziomu swoich najlepszych i do dziś najpopularniejszych wydawnictw („Getto” czy „CLC”), ale zdarza mu się też zjadać swój ogon, w szczególności w tekstach. Eklektyzm tego albumu, którego zresztą wszyscy się spodziewali, sprawia też, że album jest bardzo nierówny. Dwa-trzy bardzo dobre utwory pogania kompozycja średnia, czy słaba. I tak przez całe niemal 80 minut materiału (w wersji limitowanej z pre-orderu). Krążek nie ma prawa zachwycić miłośników tylko metalu, czy tylko rapu – wymaga raczej otwartości umysłu i mniej konserwatywnego podejścia. Pewnie trafi w gusta fanów Sweet Noise, choć pewnie nie wszystkich. Bardziej do fanów, jakich zyskał kilka lat temu My Riot. Ale, co pokazały i wciąż pokazują dyskusje na temat „ZANG”, będzie też sprawiał wielu słuchaczom pewne problemy. Mi też nie wszystko się w nim podoba, ale sentyment do Glacy, jego muzyki i kilku naprawdę bardzo dobrych momentów sprawia, że będę do „ZANG” wracał dość często, a na minusy przymknę oko. Krążek zamówiłem już w pre-orderze i pewnie z kolejnymi wydawnictwami Glacy zrobię tak samo. Bo życzę Glacy jak najlepiej i będę go wspierał w solowej twórczości, czekam na koncerty i kolejne wydawnictwa.