Francuska Gojira to jedna z najgorętszych i najpopularniejszych metalowych kapel młodego pokolenia. Publiczność urzekła przede wszystkim charakterystycznym stylem łączącym death metalową energię, techniczne połamańce w stylu Meshuggah oraz mocno wyczuwalne progresywne zacięcie. Mam wrażenie, że z każdym kolejnym albumem zespół ten wypracowywał swój coraz bardziej charakterystyczny styl, osiągając swoiste apogeum na „The Way of All Flesh”. Na „L’Enfant Sauvage” grupa zelżała nieco, a na najnowszym krążku „Magma” zrobiła to ponownie i bardziej drastycznie.
Jest to jednak zrozumiałe. Stanowiący trzon formacji bracia Duplantier stracili niedawno matkę, co z pewnością odbiło się na twórczości grupy (podobnie było z „10,000 Days” Tool, którego tytułowy utwór jest jedynym w swoim rodzaju w całej niewielkiej dyskografii tej grupy). Zresztą żaden z muzyków nie ukrywał tego, że najnowsze ich dzieło będzie inne od poprzednich, bardziej stonowane, nostalgiczne i emocjonalne. Tak właściwie jest, choć Gojira to wciąż Gojira – momentami drapieżna i nieprzewidywalna. W sumie na tych słowach można by recenzję „Magmy” skończyć, ale na tym albumie dzieje się zdecydowanie zbyt wiele by pozostawić jej opis wyłącznie kilku słowom.
Już otwierający krążek „The Shooting Star” wskazuje na to, że zespół postawił tym razem na nieco inne środki przekazu. „The Way of All Flesh” otwierał drapieżny „Oroborus”, „L’Enfant Sauvage” szalona „Explosia”, a tym razem album rozpoczyna utwór spokojny, z czystymi hipnotycznymi wokalami i niespiesznym, marszowym riffem. Psychodelicznego wydźwięku całości dodają efekty nałożone na wokal i gitary. Brzmi to trochę jak… death metalowy Black Sabbath. Zresztą takich nawiązań jest więcej, kolejnym przykładem i jeszcze bardziej wyraźnym ukłonem w tym kierunku jest miniaturowy przerywnik w postaci „Yellow Stone”.
„Klasyczna” Gojira wraca jednak wraz z przebojowym singlem „Silvera”. Muszę przyznać, że równie chwytliwego utworu w metalu dawno nie słyszałem. Powtarzalny i wpadający w głowę refren oraz riff, świetna rytmika i ciekawy teledysk okazały się strzałem w dziesiątkę. Chyba żaden singiel Gojira nie dobił do progu 1,5 miliona wyświetleń na YouTube w niecały miesiąc. Kolejnym typowym dla Francuzów ciosem jest „The Cell”, w którym muzycy zdradzają swoje inspiracje wspomnianymi na początku nagraniami Meshuggah. Po bombardowaniu w intro nasze uszy walcuje nisko strojona gitara skądinąd znanym riffem. Nie dziwię się, że Gojira w tym roku koncertuje z TesseracT – to brzmienie typowe dla djentu. Takich riffów usłyszymy więcej, choćby w drugiej części powoli rozwijającego się „Pray” i „Only Pain”.
Do najlepszych i najbardziej zaskakujących kompozycji należą natomiast tytuła „Magma” oraz kończący album „Low Lands” (wiem, że jest jeszcze „Liberation”, ale traktuję ten utwór jako zapychacz w stylu „Faaip de Oiad”). Pierwszy z tych utworów charakteryzuje nieco naiwna, a zarazem intrygująca „melodyjka” wygrywana co rusz na gitarze. Ciekawie prezentują się też w tym utworze wokale. Całość spokojnie mogłaby być utworem spod rąk Mastodon, ale w wykonaniu Gojira brzmi to jeszcze bardziej psychodelicznie. „Low Lands” z kolei jest w brzmieniu chyba najsmutniejszym utworem Francuzów. Ach to, szlag ich, że zostawili taki utwór na sam koniec. Kompozycję, która samym tylko brzmieniem potrafi chwycić za serducho i ścisnąć tak mocno, że w oczach coś się lekko szkli.
Gojira swoją muzyką jeszcze mnie tak nie wzruszyła. „Magma” jest zdecydowanie najlżejszym albumem grupy, ale zarazem najbardziej emocjonalnym. Paradoksalnie zespół znany z mocnego grania ukazuje swoje najprawdziwsze „Ja” na albumie o stosunkowo niskiej zawartości mocnego grania. Gojira zaprezentowała kompletny, niedługi, ale treściwy, pełen wyrazu i emocji album. „Magma” to nowe otwarcie w historii zespołu, pewnego rodzaju rewolucja i już w tym momencie jeden z najlepszych albumów tego roku w moim odczuciu.