Nic nie zapowiadało, że Nine Inch Nails tak szybko powróci. Działalność zespołu była zawieszona, Reznor z powodzeniem koncertował wraz swoim projektem How To Destroy Angels, realizował się na wielu różnych płaszczyznach (np. ścieżkach do filmów, zdobył przecież Złoty Glob i Oscara), aż tu nagle wyskoczył z newsem, że nowy album spod szyldu NIN jest już gotowy! Ale jak to? Tak znikąd? Niezapowiedziany? Cóż…
Reznor nie pierwszy i nie ostatni raz zaskakuje swoich fanów. Data premiery została ustalona na 3 września 2013 roku, pierwszy singiel „Came Back Haunted” ukazał się jeszcze przed wakacjami. Ciśnienie rosło z każdą kolejną informacją. Najpierw tą, że na albumie wystąpili m.in. Adrian Belew (ex-King Crimson, Frank Zappa, David Bowie itd.), Pino Palladino (The Who) czy Lindsey Buckingham (Fleetwood Mac). Później kolejną, że Nine Inch Nails wraca do koncertowania, a mini-trasa ogólnoświatowa będzie miała miejsce jeszcze przed premierą. Aż w końcu informacją, że zespół zagra również normalną, dużą trasę na jesień.
No i stało się! Nadszedł wielki i wyczekiwany dzień dla wszystkich fanów – Nine Inch Nails wróciło. A wróciło w bardzo dobrej formie, zarówno muzycznej jak i koncertowej. Część utworów z „Hesitation Marks” znana była fanom już przed premierą. A to za sprawą transmisji internetowych z koncertów jakie zespół grał. Pozostała część niektórych mogła zdecydowanie zaskoczyć.
No właśnie, jaki jest ten nowy album „dziewięciocalowych gwoździ”? Z pewnością łączy go z poprzednimi wydawnictwami jeden przymiotnik – tak samo jak wcześniejsze tak i ten album jest zupełnie innowacyjny. „Hesitation Marks” to solidna dawka elektronicznego rocka. Słowo elektronika przewijać by się mogło przez tą recenzję wielokrotnie, bo nie uraczymy na tym krążku natłoku ani żywych bębnów, ani ciężkich riffów, znanych choćby z EP „Broken”, ale pojawiających się momentami nawet na „Year Zero” („Capital G” czy „Meet Your Master”), a i gitara basowa przygrywa raczej sporadycznie. Usłyszymy za to cały szereg eksperymentalnych dźwięków wydobywanych z przeróżnego rodzaju syntezatorów. Usłyszymy elektroniczne beaty i mnóstwo cyfrowo generowanych smaczków. Wszystko to jednak ma spójny charakter, dopełniony wspaniałymi przygrywkami, których autorem jest m.in. wspomniany Adrian Belew (no tak, po nim ciężkich riffów raczej bym się nie spodziewał).
Album jest jednak wyjątkowo nierówny. Świetne utwory jak „In Two” albo „All Time Low” przeplatają się z przeciętnymi („Came Back Haunted”, „Running”) i nawet słabymi. Klimat krążka niby można określić jako dość mroczny, ale tutaj znowu wskakuje nam w środku radosny „Everything” i już cały klimat siada. Nie mnie to oceniać, ale wydaje mi się, że wpływ na taki a nie inny rezultat miały wszystkie sukcesy jakie Reznor ostatnimi czasy osiągał (małżeństwo, dzieci, wiele nagród) pomieszane z chęcią powrotu do agresywnego grania sprzed lat. Cóż, dawne czasy nie wrócą, a i do starych nawyków lepiej żeby Trent nie wracał, niemniej jednak przydałby się jakiś problem, temat, na którym autor mógłby się skupić. Tak było na „The Downward Spiral”, tak było na „Year Zero”, tak było nawet na „With Teeth”. Tym razem inspiracji chyba zabrakło dlatego część utworów odstaje i jest jakby dopchnięta (lub dograna) nieco na siłę.
Ale to aż tak nie bije w oczy, to znaczy w uszy. Dwa mocne punkty albumu już wspomniałem: „In Two” oraz „All Time Low”, niemniej jednak takich utworów jest więcej. Dla przykładu wspaniale prezentuje się „Various Methods of Escape” (te trzy to mój personalny Top na tym albumie), który powoli i dość ślamazarnie się rozwija by na końcu zaskoczyć wspaniałym tłem gitarowym, niezłą linią wokalną i ogólnie takim staro-ninowym klimatem. Wysoki poziom trzyma też rozpoczynające album „Copy of A”, wspaniale brzmiące przede wszystkim na koncertach, niezłe jest również „Find My Way” przywołujące gdzieś tam w tyle głowy legendarne „The Fragile”. Są też niestety utwory przeciętne, taki choćby „Satellite” kojarzy mi się raczej popem niż z industrialem. Mógłby to spokojnie być utwór jakiejś bardziej alternatywnej grupy pop-rockowej, ale chciałbym bardzo by cały pop trzymał taki poziom. Generalnie nie jest źle, jest bardzo dobrze, choć są miejsca do których można się przyczepić. Osobiście nie mogę zdzierżyć „Everything”, a przynajmniej tego początku. Utwór szybko zyskał miano najweselszego w całej dyskografii Nine Inch Nails, a jak na zespół będący niegdyś uosobieniem depresji, nienawiści i złości to dość specyficzne wyróżnienie.
Jakościowo nie ma się do czego przyczepić, brzmi to wszystko doskonale i przejrzyście. Każdy drobny szczegół na odpowiednim poziomie, wręcz pedantycznie dopracowane. Ale taki jest ten Reznor, że wszystko musi doskonale brzmieć. „Hesitation Marks” jest więc albumem bardzo dobrym, ale nie wybitnym. Na pewno nie jest to skaza na dyskografii Nine Inch Nails, na pewno nie jest to najsłabszy punkt spośród wszystkich dokonań Trenta Reznora, ale też nie jest to dzieło pozbawione wad. Świetną informacją na pewno jest to, że „gwoździe” znowu koncertują.
Acha, jeszcze słówko do nadmienienia: w wersji poszerzonej dodane zostało dodatkowe CD z trzema remiksami. Nie wspomniałem o nich wcześniej bo… moim zdaniem nic w nich szczególnego nie ma. Ot taki skromny bonus do standardowego wydania, przydałoby się coś jeszcze, np. dołączony do tego teledysk (mimo, że wybitnie słaby – obejrzeć możecie powyżej) „Came Back Haunted”, lub ewentualnie DVD z krótkim dokumentem jak powstała album lub nagraniami z sali prób, jak w przypadku „The Slip”. Dodatkowe CD z trzema przeciętnymi remiksami to słaby bonus jak na tej klasy zespół. Ale za to przepiękny digipack w wersji Deluxe Edition przemawia za kupnem właśnie tego wydania.