Wyobrażam sobie Mikaela Åkerfeldt’a siedzącego przy biurku i skrupulatnie coś notującego w zeszycie. Wyobrażam sobie go tak siedzącego dwa-trzy dni bez przerwy, potem odpoczywającego, choć wciąż z burzą myśli w głowie, a zaś znów powracającego do żmudnej roboty. I tak przez kilka tygodni, czy miesięcy. Dokładnie tak wyobrażam sobie lidera Opeth pracującego nad „Heritage”. To był album skomponowany wręcz z zegarmistrzowską kompozycją, w którym każdy najcichszy i najgłośniejszy dźwięk miał swoje ściśle określone miejsce. Osobną rzeczą jest fakt, że „Heritage” to zwrot w historii Opeth wcześniej niespotykany i pewnie dlatego też był tak mocno przemyślany.
Tak jak „Damnation” było wybrykiem-diamentem, do którego może i nawet sami muzycy Opeth nie przykładali wielkiej wagi, tak „Heritage” to zmiana planowana od bardzo długiego czasu. Już wspomniane „Damnation” zapowiadało zmiany oraz pokazywało możliwości tego zespołu, jednak było to bardziej udowodnienie, że metalowy muzyk też potrafi grać delikatnie, spokojnie i ultra-klimatycznie. Natomiast poprzedzające wielką rewoltę „Watershed” było już konkretną zapowiedzią w jakim kierunku Opeth podąży.Apogeum i twór idealny chyba właśnie trafił na nasze półki – „Pale Communion” to album dokładnie taki jakiego spodziewałem się po brygadzie Mikaela, dokładnie taki jakiego oczekiwałem jako wyniku transformacji Opeth. Tak się po prostu musiało stać i każdy kto Opeth słuchał równie namiętnie i uważnie co ja – ten nie będzie zaskoczony. Nowy album to totalny powrót do muzyki retro z lat 70-tych, odgrzebanie zapomnianych już często progresywnych klasyków oraz doprawienie ich własnym stylem. Ba! Ośmielę się nawet stwierdzić, że jest w tym albumie więcej starego Opeth niż na „Heritage” i „Watershed” razem wziętych.
Owszem – ponownie nie uświadczymy growlingu ani death metalowych salw na podwójnej stopie. Niemniej jednak melodyka, klimat, tonacje i budowa utworów jest ultra-opethowa. Ja inaczej wyobrażam sobie Åkerfeldt’a pracującego nad „Pale Communion” niż nad wszystkimi poprzednimi albumami, choć to nadal głównie jego kapela. Teraz jednak widzę go rozmawiającego ze swoim zespołem, mającego konkretną wizję, w którą swych kompanów zaangażował, a nie tylko im ją przedstawił. Tym razem Opeth stawia na kompozycje bardziej melodyjne – rzec by się chciało – prostsze, choć nadal dopracowane w najmniejszych szczegółach. Czy ścięte włosy Mendeza nie są najlepszym odwzorowaniem tego, że zespół za tymi zmianami poszedł już na 100%? Ale niech nas ta przystępność nowego albumu Opeth nie zmyli. To nadal jest muzyka złożona z mnóstwa dopracowanych dźwięków, nad którymi długie noce pracował Åkerfeldt, choć właśnie – wydaje mi się – nie tylko on. W odniesieniu do dwóch ostatnich albumów to zasadniczą różnicą między „Heritage” i „Pale Communion” jaką zauważam jest przede wszystkim większa dostępność. Drugą ważną rzeczą, jaką słychać praktycznie w każdym utworze na najnowszym albumie, jest większe zaangażowanie nowego członka zespołu – klawiszowca Joakima Svalberg’a.
Zostawmy jednak sprawy personalne i tym podobne dywagacje, pora skupić się wyłącznie na muzyce. Wspomniałem już o dużo większej melodyjności kompozycji oraz większej przystępności. Słychać to już w otwierającym album „Eternal Rains Will Come”, w którym Åkerfeldt śpiewa jak jeszcze chyba nigdy dotąd. Ciepła barwa jego głosu wspaniale komponuje się z crimsonowskimi wariacjami w tle, słychać tu też nieco orientalnych wpływów. Następne dwa utwory to już mocniejsze granie, w którym właśnie zauważam stary Opeth. „Cusp Of Eternity” to kawałek zbudowany na jednym riffie, którego różnorodne wariacje przedstawiane są w co rusz innych fragmentach kompozycji. Utwór ten przywodzi mi na myśl… „Deliverance” – posłuchajcie solówki i tego co dzieje się w tle, może zrozumiecie o czym mówię. Kolejny numer to „Moon Above, Sun Below”, najdłuższa kompozycja na krążku i zarazem jedna z najlepszych. Ciężkie riffy jeszcze bardziej dociążane są mocną stopą, ale nadal wszystkoutrzymane jest w konwencji rocka z lat 70-tych, nie ma tu mowy o metalowym graniu. Jednak sama melodyka przywodzi na myśl Opeth z najlepszych czasów „Blackwater Park” – kształt podobny tylko w innych barwach.
Do najciekawszych kompozycji zaliczyłbym jednak chociażby „Voice Of Treason”. Utwór wzmocniony symfonicznym zacięciem nabiera niebywałej przestrzeni i wydźwięku. Do tego dochodzą orientalne smaczki, świetny refren i jeszcze lepszy finał. Drugą ciekawą kompozycją jest fusion-rockowy „Goblin”. Podobnie tutaj utwór jest bardzo przestrzenny, jazzujący riff w dali jest świetnym tłem do wariacji solowych to klawiszy, to gitar. No i jeszcze „River”… utwór jakiego Opeth chyba dotychczas nie nagrał. Skojarzyć go najłatwiej z folk-rockowym Fleetwood Mac czy niektórymi z najlżejszych kompozycji Jethro Tull.
Czy Opeth ma szansę być znów metalowy? Wątpię. Åkerfeldt ma już konkretny plan działania i określony kierunek rozwoju. Dysponuje on komfortem olbrzymim i najbardziej docenianym – może robić dokładnie to co chce nie bacząc na zdania innych. Opeth albumem „Pale Communion” na pewno nie zszarga sobie opinii, straci pewnie kolejnych starych fanów, których część stracił już po „Heritage”, zyska za to nowych. Szwedzi na czele z Åkerfeldt’em śmiało grają retro-rock progresywny i dobrze im to wychodzi. Po co to zmieniać? Czy nazwa musi być sztywną ramą określającą gatunek jaki zespół ma grać? Według mnie nie, co więcej – ja (już to pisałem) zauważyłem gdzie Opeth zdąża. Nie jestem zaskoczony, jestem zadowolony. Nadal uwielbiam „Deliverance”, „Blackwater Park”, czy też wcześniejsze lub późniejsze nagrania. Jestem też wielkim fanem „Orchid”, które przez słabą produkcję i długość utworów wielu fanów metalu skreślało przed przesłuchaniem. Opeth to Opeth, niech grają tak jak chcą. Åkerfeldt ma nosa, wie co robi, robi to co chce i co kocha – i ja jestem dzięki temu kupiony. Po raz kolejny.