Kiedy jakiś czas temu sięgnąłem po ten krążek nie ukrywałem ekscytacji. W końcu Palms to trzon jednego z moich ulubionych zespołów połączony z jednym z najciekawszych wokali we współczesnym rocku alternatywnym. I już pierwsze przesłuchanie spowodowało we mnie coś, co rzadko mi się zdarza – odłożyłem krążek na jakiś czas. Nie to, żebym był zawiedziony. Po prostu tak czułem. Później do niego wróciłem, ale znów to samo. Dopiero chyba za trzecim razem w końcu dojrzałem, zacząłem słuchać regularnie. A zaś trudno już było się uwolnić.
Palms z całą odpowiedzialnością można określić mianem „supergrupy”, choć rzadko ta formacja jest wymieniana jako przykład takiego tworu. Wchodzących w skład zespołu Jeffa Caxide’a, Aarona Harrisa oraz Bryanta Clifforda Mayera wsparł nie kto inny jak Chino Moreno. Połączenie zapowiadało się ciekawie już z samego początku – trzech muzyków Isis plus wokalista Deftones.Giganci. I choć temu ostatniemu zdarzało się współpracować z progresywnymi oraz metalowymi muzykami, to Deftones wciąż bywa bardziej kojarzone z nurtem alternatywnego rocka, czasami nu metalu, aniżeli muzyki progresywnej. A uściślijmy jeszcze, że Isis to jeden z najważniejszych reprezentantów nie tak znowu popularnego sludge metalu. Mrocznego, powolnego, pesymistycznego…
I tu zaskoczenie numer jeden: Palms nie jest ani mroczne, ani pesymistyczne. Z tej muzyki wręcz bije gorący żar Kalifornii. Wyobraźcie sobie falującą w upalnym powietrzu linię horyzontu, lekki oceaniczny wiaterek bujający wysokimi palmami (nieprzypadkowa nazwa zespołu, płyty oraz okładka), ciepło lejące się z bezchmurnego nieba – taki właśnie krajobraz zdaje się malować w głowie słuchacza. Zaskoczenie numer dwa: panowie z Isis zrezygnowali z metalowego grania, choć zdarza im się na „Palms” mocniej szarpnąć za struny to jednak jest to muzyka zdecydowanie bliższa post rockowi, a nawet alternatywnemu rockowi.
Wystarczą zresztą już pierwsze dźwięki „Future Warrior” by zorientować się w klimacie albumu. Panuje tutaj iście niespieszne tempo – w porównaniu do tego jak przyłoić potrafiło Isis, oraz przyjemna melodia – tu fantastycznie wypadł przede wszystkim Chino. Wokalista zresztą w ogóle świetnie się spisał i pokazał z nieco innej strony niż w Deftones. Moreno często śpiewa bardziej przeciągle, bez swej charakterystycznej zadziorności. Wokal przeważnie jest gdzieś schowany, nie narzuca się i nie wypuszcza na pierwszy plan. Pewnie było to zamierzone, bo z możliwościami wokalnymi Chino spokojnie jego śpiew traktować można w Palms jako równoprawny instrument. Instrumentaliści natomiast doskonale zadbali o to by cała warstwa muzyczna albumu była spójna i jednorodna, a dzięki temu, że na krążku mamy tylko 6 utworów to całość na pewno słuchacza nie znuży. W tle bardzo często mamy przestrzenne echa, falujące dźwięki i ogólnie panujący, fantastyczny klimat. Taki nastrój i tonacje towarzyszą nam przez całą płytę.
Co do samych utworów największe wrażenie na mnie zrobiły wspomniany już singlowy „Future Warrior” oraz najdłuższe „Mission Sunset” i zamykający album „Antarctic Handshake”. Ten ostatni trafi w szczególności w gusta fanów post rocka, ale też ambientu. Pierwsza część utworu zarezerwowana jest dla przestrzennej elektroniki i wytłumionej wokalizy, druga natomiast to niespieszny, wręcz transowy finał zakończony szumem przesteru, imitującymi echo gitarami i ostatecznie spokojnym wyciszeniem.
Palms zadebiutowało, jak na uznanych muzyków przystało, na bardzo wysokim poziomie. „Palms” pokazuje zupełnie nowe oblicze dżentelmenów z Isis – ciepłe, rozmarzone, niespieszne. Usłyszymy też bardziej stonowanego, sprawiającego wrażenie zamyślonego i rzadko (wyjątkiem jest „Mission Sunset”) rozkrzyczanego Chino Moreno. Album nie jest długi przez co przygoda z nim należy do bardzo przyjemnych. Również dzięki temu muzyka Palms nie nuży, a z takim graniem łatwo o przesadę. Na szczęście nie w tym przypadku. Wypada tylko czekać na kolejny krążek. Ja osobiście mam jeszcze tylko nadzieję, że może pojawi się tam garść nieco mocniejszych fragmentów, nawiązujących do dokonań Isis, które uwielbiam.