Transfery na rynku muzycznym to chleb powszedni, w szczególności w zespołach prowadzonych przez jednego, niepodważalnego lidera. Przez formacje takie jak Ministry, Nine Inch Nails czy Marilyn Manson przewinęła się cała gama muzyków – zresztą często tych samych (Jeordie White, Chris Vrenna). Zespołów ze składem niezmiennym od wielu lat i pozbawionych personalnych roszad ze świecą szukać. Podobnym do wspomnianych projektem z wyraźnym liderem jest Rob Zombie, i tutaj też zmian w składzie nastąpiło kilka.
Jakiś czas temu zaciekawiła mnie informacja o przejściu Gingera Fish’a z formacji Mansona do kapeli dowodzonej przez Zombiego. Tym bardziej, że wspomniany współtworzył tak ważne albumy jak „Antichrist Superstar”, „Mechanical Animals” czy „Holy Wood”, a w Marilyn Manson spędził kilkanaście lat (z małą przerwą). Jakiś czas występował w dwóch zespołach równocześnie, ale ostatecznie opuścił ten drugi na rzecz Roba Zombiego w 2014 roku. Dla Mansona pewnie nie był to szok, ale utrata wieloletniego perkusisty z pewnością jakiś wpływ na zespół miała – zobaczymy jak to wyjdzie na nowym albumie. Natomiast Fish opuścił kapelę w tym momencie zapewne po to, by zadebiutować na najnowszym albumie Zombiego. A jak wiadomo u Roba gra od kilku lat John 5, również były członek Marilyn Manson. Powstało więc w mojej głowie zasadnicze i niepokojące pytanie: czy dwóch grajków o podobnych korzeniach nie wpłynie zbyt znacząco na muzykę Zombiego?
Otóż okazało się, że nie. Zombie nie da sobie w kaszę dmuchać i na najnowszym „Venomous Rat Regeneration Vendor” kontynuuje szaloną jazdę drogą obraną już kilkanaście lat temu. A John 5 i Ginger Fish z uśmiechem na twarzach i pełną satysfakcją grają jak im Pan Zombie przykazał. Podstawy do obaw oczywiście miałem, bo Manson wypaczył już chociażby Skolda, którego albumy solowe w niczym nie były podobne do KMFDM – natomiast były swoistą kalką muzyki Marilyn Manson – a mogłobyć, mając takie doświadczenie, zupełnie inaczej. Z kolei Rob Zombie jeśli już kopiuje to tylko i wyłącznie siebie samego. A robi to zaskakująco bezczelnie, kompletnie nie ukrywając tego, że sprawdzony raz model należy wyciskać do granic możliwości. W wielu wypadkach takie podejście szybko skazałoby zespół na grad niezbyt przychylnych opini krytyków, lub przynajmniej „lekko” kpiący ton recenzji. Ale nie w przypadku Zombiego. To jest muzyka w gruncie rzeczy metalowa, ale do bólu rozrywkowa.
Zresztą przykładów takiego podejścia nie trzeba daleko szukać, bo nawet najwięksi od sprawdzonych schematów daleko nie uciekają (AC/DC?). Jeśli ktokolwiek po Robie Zombim spodziewałby się odkrywczego, progresywnego, kombinatorskiego i innego niż dotychczas grania, ten z pewnością nie zna jego twórczości. Nawet jeśli mam się tutaj komuś narazić to twierdzę, że wszystkie albumy, już począwszy od White Zombie utrzymane są w bliźniaczo podobnej stylistyce. Nie inaczej jest na „Venomous Rat Regeneration Vendor” – przebojowy groove, chwytliwe refreny, podobne teksty, zasadniczo zbliżone do siebie kompozycje i duża dawka komiksowo-horrorowego zabarwienia całości, zarówno w oprawie graficznej jak i muzyce. Ale najciekawsze jest coś innego… że to się kompletnie nie nudzi!
I tak po świetnym „Hellbilly Deluxe 2” przyszedł czas na następcę. Rob Zombie to zapracowany człowiek, ale na muzykę zawsze znajdzie chwilkę. „Venomous Rat Regeneration Vendor” to dokładnie taka sama muzyka co na poprzednim albumie. Sprawdzone produkty sprzedają się najlepiej, widać to nawet w podobnej stylistyce okładki. I tak spotkamy się na tym albumie napędzane rock’n’rollowymi riffami „Dead City Radio And The New Gods of Supertown”, przebrniemy przez przebojowe „White Trash Freaks”, pobujamy się przy podpartym elektronicznym beatem „Rock And Roll (In A Black Hole)”, a już prawie pod koniec rozniesie nas – będące z pewnością koncertową petardą – „Lucifer Rising”. Do tego Rob dołoży nam jeszcze coverem „We’re An American Band” (Grand Funk Railroad) i mamy już pełen obraz typowo zombiestycznego albumu. Ale tego krążka słucha się zdużą przyjemnością, nierzadko łapiąc się na rytmicznym pomachiwaniu głową i tupaniu nóżką.
Na angielskiej Wikipedii w artykule poświęconym Rob Zombie już jest oznaczony nowy album jako „TBA”, jeszcze bez podanej daty więc znając życie przyjdzie poczekać jeszcze ze dwa lata. Mogę w ciemno powiedzieć, że nowy album będzie taki sam jak wszystkie poprzednie – przynajmniej dobry, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że nawet zajebiście dobry. Bo Rob Zombie jest na fali wznoszącej od przynajmniej kilku krążków. Nagrywa coraz bardzo chwytliwe numery, choć do bólu amerykańskie (zresztą tam sprzedaje się najlepiej), przebojowe, utrzymane w niezmiennej konwencji komiksowego horroru. I do tego otacza się coraz lepszymi muzykami. „Venomous Rat Regeneraton Vendor” to kolejny bardzo dobry album Zombiego. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów, ale pewnie ciężkostrawna dla osób, które próbowały się do Rob Zombie przekonać i im się nie udało. Tylko wtedy możecie sobie odpuścić sprawdzanie tego albumu. Jeśli natomiast Zombiego nie znacie w ogóle – to bardzo polecam już teraz zapraszam do „Punktu Regeneracji Toksycznych Szczurów” (jeśli dobrze rozumiem ten dość dziwny tytuł).