„Wszelka nadzieja zniknęła” – takie przesłanie niósł ze sobą tytuł poprzedniego albumu Slipknot. Było coś proroczego w tym stwierdzeniu, ale na szczęście całkowicie się nie spełniło. Zespołem na przestrzeni sześciu lat dzielących tamten album od najnowszego wstrząsnęły perturbacje po jakich pewnie spora część składów by się posypała. Najpierw basista Paul Gray zmarł po przedawkowaniu środków przeciwbólowych (miał też problemy z sercem), a później perkusista Joey Jordison w dość niejasnych okolicznościach został z zespołu wyrzucony. Brak sekcji rytmicznej w metalowej kapeli to spory cios. Nadzieja na nowy album powoli gasła…
Na szczęście nie zgasła całkowicie. Slipknot powrócił i to w godnym stylu. Po całkiem niezłym „Vol. 3: (The Subliminal Verses)” oraz nie do końca udanym „All Hope Is Gone” przyszedł czas na piąty krążek w dyskografii tego popularnego zespołu – „.5: The Gray Chapter”. Słychać na tym albumie powrót do dwóch pierwszych krążków – „Iowa” oraz „Slipknot”. Agresja, gniew, złość, moc, hardcore i brak kompromisów, tak można krótko opisać ten album. I chociaż ma słabsze fragmenty to i tak jest to najmocniejsza propozycja Slipknot od czasu wspomnianej „Iowa”. Taylor, pomimo swoich nieukrywanych ciągot do melodyjnych pop-rockowych refrenów rodem ze Stone Sour, zdziera chwilami gardło równie brutalnie jak za starych dobrych lat. Root, który na rzecz tworzenia nowego albumu opuścił Stone Sour, razem z Thomsonem wycinają szaleńcze riffy, kąśliwe i drapieżne jak kiedyś. Również nowa sekcja, która nie została jeszcze do końca ujawniona (choć fani już rozpoznali po tatuażu na ręce, że na basie prawdopodobnie gra nijaki Alessandro Venturella) naprawdę sążnie łoi po garach, może nie tak intensywnie jak to było na „Iowa” – ale wciąż ekstremalnie mocno. Już nie mówiąc o dobrej formie „ubarwiaczy” (czyli tych od przeszkadzajek). Mam tu na myśli nawet tych dwóch świrusów obsługujących beczko-perki – ci to dopiero będą mieli pożywkę na koncertach z takim repertuarem.
I choć otwierający album „XIX” to dość specyficzna balladka, którą traktować można bardziej w kategoriach intro (jestem pewien, że w tej roli świetnie sprawdzi się na koncertach!) niż normalnego utworu, to już od drugiego numeru rozpoczyna się jazda bez trzymanki. „Sarcastrophe” to jedno z wielu na tym krążu ewidentnych nawiązań do „Iowa”. Choć rozpoczyna się dość niepozornie i spokojnie, to już po minucie wybucha szaleństwem, z którego przede wszystkim znany jest Slipknot. Jest tutaj i szalony riff, i hardcore’owa perkusja i agresywny krzyk Coreya. Jeszcze ostrzej robi się w „AOV” rozpędzonym do prędkości momentami wręcz thrashowych. Nie przeszkadza tutaj nawet ta typowa dla Taylor’a melodyka refrenu, nadrabiają wszystko zwrotki i nieźle z nią kontrastują. Jest też ciekawe zwolnienie w środkowej części utworu, ubarwione elektroniką i klawiszami oraz odbijającymi się gdzieś w tyle wokalami, ale na szczęście tylko chwilowe. A na finał kolorytu całości dodają jakże istotne w Slipknocie perkusyjne przeszkadzajki spod rąk ‚Clowna’ i Chrisa Fehn’a.
Takich mocnych propozycji jest zresztą dużo więcej. „Skeptic” sunie po słuchaczu jak thrashowy walec, „Lech” przemyka w głośnikach w brutalnie szybkim tempie żonglując tempem i rytmem kompozycji, a wściekły „Custer” przywodzi gdzieś w tyle głowy monumentalny „Heretic Anthem”. Zadziwiające jest troszkę to, że mając tak potężne petardy w arsenale nowego albumu zespół na single wybrał nieco mniej drapieżne „The Devil In I” oraz „The Negative One”. Chociaż zabieg ten może jest celowy – w końcu Slipknot wielu nowych fanów zyskał dzięki dwóm poprzednim albumom, a te dwa utwory są jawnym ukłonem właśnie w ich kierunku. Na szczęście w kontekście całego albumu bliżej moim zdaniem jest nowemu dziełu do starszych nagrań. Jednym z dowodów jest zminimalizowana i cofnięta do tył elektronika, która mimo, że nadal buduje psychodeliczny klimat oraz dodaje gęstości niektórym kompozycjom, to raczej – tak jak kiedyś – jest bardziej dopełniaczem schowanym gdzieś za nawałnicą riffów i perkusyjnych ciosów.
Cieszy fakt, że Slipknot się podniósł po dwóch mocnych ciosach i nagrał zwyczajnie dobry album. Nadal najlepszą pozycją w ich dyskografii jest dla mnie „Iowa”. Łyknąłem też „Vol. 3: (The Subliminal Verses)” praktycznie od razu. Nie przekonał mnie natomiast „All Hope Is Gone”, za to jużprzekonuje mnie „.5: The Gray Chapter”. Łączy on w sobie wszystkie dotychczasowe albumy Slipknota, co pozwala stwierdzić śmiało, że zespół nie stoi w miejscu a ewoluuje. Na szczęście nie w kierunku dziwacznych eksperymentów, czego można było się obawiać, lub spuszczania z tonu w kierunku post-grungeowych wojaży Stone Sour, tylko czerpiąc ze swoich wcześniejszych dokonań i robiąc to co potrafi najlepiej – „dawać po garach„. A po długoletniej przerwie i serii ciosów, które los wymierzył w zespół, na pewno nie było łatwo stworzyć tak dobry album. Mogli nagrać cokolwiek chcieli, bo w sumie pozycję mają już dawno ugruntowaną i swobodę również. Nagrali za to album szczery i bardzo slipknotowy – osobiście to prawie dokładnie czegoś takiego oczekiwałem.