Czasami mam wrażenie, że ludzie sami siebie okłamują. Że kształtują swoją opinię na taką, jaką chciałoby usłyszeć otoczenie. Bo to nie wypada krytykować kiedy wszyscy chwalą. Jest tak chociażby z ocenami niektórych zespołów. Przecież jeśli Twój ukochany wykonawca nagra słabszy album to nie wypada go zrugać, prawda? Na pewno miał taki zamysł, a Ty zwyczajnie nie do końca załapałeś o co chodzi. Nie wolno krytykować? Wolno, a nawet trzeba kiedy czuje się, że coś tu nie gra.
Pewnie Was troszeczkę zaskoczyłem tym wstępem skoro jest to recenzja najnowszego dzieła Stevena Wilsona. Pomyśleliście może: „Szaleniec, na pewno zjechał ten album i wcale się na tym pięknym dziele nie poznał” i nawet nie będziecie dalej czytać, albo jeszcze lepiej: „Chce być inny, hipster. Nie zna się”. Ale spokojnie. Mam nadzieję, że jednak tak o mnie nie pomyśleliście. I raz jeszcze uspokoję – nie będę jeździł po „Hand. Cannot. Erase.”. A to dlatego, że Pan Wilson zwyczajnie nie schodzi poniżej pewnego bardzo wysokiego poziomu, a wszystko czego dotknie przemienia w diament. Jestem tego świadom. Niestety jednocześnie odnoszę wrażenie, że najnowszy album Stevena, choć diamentem jest, to nie do końca oszlifowanym. Lub jakoś tak dziwacznie koślawym.
„Hand. Cannot. Erase.” od początku zapowiadany był jako zupełnie inny album niż poprzedzający go „kruk”. Krążek z 2013 roku rzeczywiście zebrał dosyć mieszane recenzje, choć przeważnie bardzo pozytywne, bo niektórych zachwycił – innych z kolei zawiódł. Ja należałem do tej pierwszej grupy, ale zrozumiałem też zawiedzionych. W końcu Wilson odwołał się wtedy do najbardziej klasycznych nagrań progresywnych, do najbardziej progresywnych lat w historii muzyki, czyli lat 70-tych. Sporo osób zarzuciło mu wtedy swoistą wtórność, niektórzy nazwali to zwyczajnie odgrzewaniem kotleta. Ja byłem i jestem zachwycony, do „The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)” wracam często, z wielkim sentymentem i wciąż nieukrywanymi zachwytami nad genialnym „The Watchmaker” czy jeszcze lepszym „Luminol”. O co mi więc chodzi z „Hand. Cannot. Erase.”?
Zaskakująca jest przede wszystkim różnorodność materiału. Wilson serwuje nam dosłownie cały przekrój swojej dotychczasowej twórczości w nieco ponad godzinnej pigułce. Mamy „Ancestral”, które spokojnie mogłoby zagościć w dyskografii Porcupine Tree. Mamy (prawie)tytułowy „Hand Cannot Erase” lub „Happy Returns” przywołujące piosenkowy charakter Blackfield. Mamy też miniaturki w postaci „First Regret” oraz „Ascendant Here On…” kojarzące się z wilsonowską elektroniczno-ambientową przeszłością, lub nawet z nagraniami Storm Corrosion. Znajdzie się też „Home Invasion” najbardziej nawiązujący stylistycznie do poprzedniego solowego wydawnictwa Wilsona, czyli nieco prog-, nieco fusion rockowo. Są też i industrialne eksperymenty w „Perfect Life” – ponownie przypominające o wczesnej twórczości artysty. I tak praktycznie każdy utwór można by przyporządkować do któregoś z etapów/projektów Wilsona z przeszłości i teraźniejszości. Dla wielu będzie to plus, ja natomiast nie jestem do końca przekonany. Oczywiście nie twierdzę, że na albumie muzycznym ma być nudno, jednostajnie i monotonnie. Coś się dziać musi! Ale w przypadku „Hand. Cannot. Erase.” mam wrażenie, że zbyt rozstrzelona stylistyka gdzieś rozmywa spójność albumu jako całości. Ale to jest chyba jedyna, maleńka wada, która nie pozwalała mi już na samym początku tej recenzji napisać „Wow” z dziesięcioma wykrzyknikami. Przejdźmy do konkretów – teraz już będą raczej tylko Oh-y i Ah-y.
Po pierwsze fantastyczny jest temat płyty. Album mówi o problemie, który jest jak najbardziej na czasie – o samotności w wielkim mieście. Za inspirację Wilson obrał historię Joyce Vincent sprzed kilku lat, zresztą główna narracja na krążku prowadzona jest przez bohaterkę-odpowiedniczkę tej postaci. Joyce była młodą, bo niespełna 40-letnią, atrakcyjną i spełniającą się kobietą, która znaleziona została po 3 latach od śmierci we własnym mieszkaniu, we własnym łóżku. Zupełnie zapomniana, porzucona nie tylko przez przyjaciół, ale też całe społeczeństwo, zupełnie jakby wyparowała. Najgorsze, że nikt tego nawet nie zauważył, to znaczy jej zniknięcia. Mocne podłoże do naprawdę solidnych rozważań o współczesnym świecie, pogoni za pieniądzem i karierą, znaczeniu słów „przyjaźń” czy „rodzina” wśród wiecznie pędzących ludzi. I dokładnie tym torem zmierzają rozważania Wilsona na „Hand. Cannot. Erase.”. Do całej tej historii dorzucić należy jeszcze całą gamę towarzyszących premierze albumu działań marketingowych. Powstał blog prowadzony przez główną bohaterkę, w wersji limitowanej do krążka dołączonych jest kilka gadżetów – w tym zdjęcia, kartki z pamiętnika, rysunki itp. Prowadzone też było specjalne konto na Twitterze (niestety nie wiem czy jeszcze aktualne). Sam koncept albumu potrafi wciągnąć, a choć jest dosyć ponury to jednak zmusza do refleksji. Warto też zaznaczyć, że w całej tej otoczce albumu spory jest pierwiastek polski – ale to już pozostawiam do odkrycia co bardziej dociekliwym.
W parze z ciekawym konceptem idzie warstwa tekstowa, która choć bywa tajemnicza i niedopowiedziana, doskonale oddaje obraną tematykę. Wilson jest bowiem oprócz bycia genialnym muzykiem, całkiem dobrym tekściarzem. Dawno nie przeczytałem wkładki do albumu z takim zainteresowaniem, co więcej – przy którymś przesłuchaniu postanowiłem śledzić teksty przy akompaniamencie muzyki. Generalnie liryka doskonale dopełnia się z klimatem tworzonym przez to co słyszymy z głośników. Kiedy ma być ponuro – jest ponuro, kiedy tekst jest weselszy – muzyka z nim współgra. „When the world doesn’t want you it will never tell you why” brzmi bardzo wymownie przy akompaniamencie poważnych, nostalgicznych smyczków.
Odnośnie muzyki już wiele napisałem, ale jeszcze słów kilka dodać należy. Wspomniałem już o tym, że mamy na „Hand. Cannot. Erase.” przekrój całej dotychczasowej twórczości Wilsona. I tak przewija się przez nasze głośniki (lub słuchawki) cała lista możliwych do wymienienia gatunków. Zawężenie całości wyłącznie do rocka progresywnego byłoby błędem, bo Steven mocno na tym albumie poeksperymentował. Industrialne, a nawet troszkę trip-hopowe brzmienie w „Perfect Life” najlepszym tego dowodem. Ale na pewno najbardziej zauważalny jest gościnny udział… wokalistek! Usłyszymy bowiem charyzmatyczną Ninet Tayeb – izraelską wokalistkę rockową; czy też melorecytację walijskiej śpiewaczki Katherine Jenkins. Udział pań to coś naprawdę wyjątkowego w chyba całej muzycznej historii Stevena Wilsona. Dodatkowo fakt ten przesądza jednoznacznie, że „Hand. Cannot. Erase.” jest najbardziej kobiecym albumem wspomnianego pana.
Reszta zespołu natomiast nie uległa żadnym zmianom w porównaniu z poprzednim solowym wydawnictem. Za kompozycje oczywiście odpowiada Wilson, jednak od jakiegoś czasu zdaje się oddawać spore pole do popisu zatrudnionym instrumentalistom. I tak Marco Minnemann jak zawsze świetnie operuje bębnami, a w parze z Nickiem Beggs’em tworzą moim zdaniem jedną z najlepszych sekcji rytmicznych we współczesnym rocku progresywnym. Całości dopełnia niezastąpiony Guthrie Govan, który na „Hand. Cannot. Erase.” zagrał bodaj najpiękniejsze solówki gitarowe dotychczas (choć przyznaję, że znam go głównie z albumów SW i troszkę z The Aristocrats). Posłuchajcie tylko świetnego solo w „Regret #9”! A również w tym utworze fantastyczną solówka popisał się klawiszowiec – Adam Holzman, nadając pierwszej części kompozycji nieco space rockowego posmaku.
No i jak tu mam teraz podsumować ten album. Na początku ponarzekałem na zbytni rozstrzał gatunkowy całości i niespójność wynikającą z tego. Później już w samych superlatywach pisałem o szczegółach „Hand. Cannot. Erase.”. Co z tego wynika? Że to jeden z najtrudniejszych do oceny albumów z jakimi zachciało mi się recenzyjnie zmierzyć. Tak jak napisałem gdzieś wyżej – Wilson nie schodzi poniżej pewnego wysokiego poziomu. I, co wszyscy wiemy, lubi też zaskakiwać. Ale jak tu mówić o zaskoczeniu kiedy praktycznie każdy z utworów możemy umiejscowić gdzieś w jego wcześniejszej twórczości. A jednak zaskoczenie jakieś tam jest. Po rozebraniu na części pierwsze ten album wypada fantastycznie, ale kiedy zbieram wszystko w całość – czegoś mi brakuje, lub czegoś jest za dużo. Trudno to tak dosłownie określić, dziwne to uczucie. Wydaje mi się jednak, że każdy kto zna Wilsona, lubi Wilsona i słuchał „Hand. Cannot. Erase.” miał przez jakiś czas podobne odczucie. A może ja po prostu zbyt wiele sobie obiecywałem po tym krążku? Może od genialnego artysty nie wypada oczekiwać wciąż genialnych dzieł? Bo niestety, wśród całego szeregu genialnych albumów jeden bardzo dobry wypada nieco słabiej. I można być delikatnie zawiedzionym.