TesseracT to jedno z moich osobistych odkryć roku 2013 i wiem, że pewnie późno na tą djentową formację natrafiłem. Natrafiłem na nich przemierzając zakamarki YouTube i kanały większych i mniejszych wytwórni. Myślałem że znalazłem jakąś perełkę, ale jak się okazało później – formacja jest szufladzie „djent” bardzo dobrze znana. I nie tylko z roszad personalnych (naliczyłem 5 wokalistów na przestrzeni… dwóch albumów). Zapraszam do recenzji ich ostatniego wydawnictwa, czyli „Altered State”.
Pierwszy krążek TesseracT, czyli „One” bardzo mi się spodobał, choć poznałem go w drugiej kolejności, ale nie przykuł on uwagi na tak długi czas jak najnowsze dzieło Brytyjczyków. Dlaczego? Ano przede wszystkim z powodu wokalu, który nie do końca mi leżał. Według większości recenzentów był to growl, jednak według mnie sposób śpiewania byłego już wokalisty Daniela Tompkinsa bardziej zbliżał się do krzyku znanego z zespołów core’owych. A ja takiego krzyku nie lubię, wolę growl w stylu Mikaela z Opeth. Wspomniałem już o wokaliście (wokalistach) – nastąpiła bowiem nie pierwszy raz w TesseracT zmiana na tej pozycji, właśnie po wydaniu debiutu. Moim zdaniem wyszła zespołowi na dobre. Nowy wokalista Ashe O’Hara ani się przesadnie nie drze, ani nie próbuje growlować, po prostu śpiewa. W dodatku barwę i manierę ma bliźniaczo podobną do poprzednika (oczywiście w zakresie czystych partii wokalnych). Wchodzi czasami w bardzo wysokie rejestry i ma niesamowite wręcz możliwości. Z mojego punktu widzenia zmiana bardzo pozytywna.
Druga rzecz, która mnie na „Altered State” zaskoczyła to pomysłowość kompozytorska muzyków. Nie to, żeby na pierwszym albumie było z tym słabo. Nowy album jest bardziej melodyjny, rzekłbym wręcz, że zmierzający w niektórych momentach w kierunku art-rocka. Z punktu technicznego nie ma się oczywiście do czego przyczepić – muzycy TesseracT od razu postawili sobie wysoko poprzeczkę i nadal ją podnoszą. Gitary brzmią bardzo przyjemnie, choć jest to typowa dla muzyki „djent” niska, przesterowana barwa. Oprócz tego niesamowicie zgrana i doskonała w każdym elemencie sekcja rytmiczna. Perkusja i bas to motory napędowe tego zespołu, i trzeba przyznać, że napędzają go wzorowo. Na „Altered State” spotykamy się też z różnymi ozdobnikami, takimi jak saksofon, klawisze i przeróżna elektronika. A wszystko przyprawia wspomniany, bardzo dobry wokal.
Album został podzielony na rozdziały, które być może były początkowo pojedynczymi utworami. No ale chyba z powodu nacisków z góry (wydawca to Century Media) zostały podzielone. Bo 50-minutowy album i tylko cztery utwory na nim byłyby dla mediów niezjadliwe (w dobie YouTube i iTunes trzeba by i tak „wycinać” jakiś singiel). Tak czy inaczej płyta dzieli się na części: materii, umysłu, rzeczywistości i energii. Charakteryzuje je to co w TesseracT najlepsze, czyli pomysłowość, nowatorstwo, matematyczne szaleństwo (te rytmy… wpływ Meshuggah jak nic!) i coś, czego na poprzednim albumie nie było aż tak wiele – wspaniała melodyjność. Utwory są bardzo rozbudowane, nawet w 5-minutowych kompozycjach dzieje się tak niesamowicie wiele, że trzeba kilku przesłuchań by na wszystko zwrócić uwagę. Pomysłów starczyłoby spokojnie na kilka albumów. Ale w żadnym wypadku nie jest to płyta przekombinowana.
Pierwsza część albumu to dość zachowawcza trójca „Proxy”, „Retrospect” i „Resist”. Charakteryzuje się wielogłosowymi wokalami i wieloma nastrojowymi fragmentami. Bardzo dobrze sprawdza się jako wprowadzenie do całości. Część druga, czyli „Of Mind” to już jazda po bandzie. Mocny, połamany rytmicznie początek w „Nocturne” szybko przeistacza się w art-rockowy hicior, by znowu uderzyć w nas mocnym riffem. Zgrabna acz zmienna kompozycja idealnie nadaje się na singiel (i właśnie nim jest), a to za sprawą chwytliwego refrenu. Druga połowa „Of Mind” to utwór „Exile” – chyba najbardziej „połamana” kompozycja. „Of Reality”, czyli część trzecia, to powrót do początku albumu. Przynajmniej w pierwszej odsłonie, pt. „Eclipse”, bo kolejne dwie, bardzo krótkie kompozycje, są moim zdaniem gwoźdźmi programu!
„Palingenesis” to esencja matematycznego metalu ozdobiona przepięknymi wokalami, natomiast „Calabi-Yau” jest przepięknym instrumentalnym zwieńczeniem tego co słyszeliśmy dotychczas. Ambientowy początek przeradza się w coraz mocniejszą kompozycję, a ścianę dźwięków gitary, perkusji i basu okrasza pięknie wkomponowane solo na saksofonie. Ostatnia odsłona to dwa utwory, „Singularity” oraz „Embers”. Pierwszy z nich jest kolejnym singlem, i choć w teledysku został znacząco skrócony jest doskonałą wizytówką całego albumu. Kompozycja zamykająca album to natomiast mocny finał, znów ze skomplikowanymi rytmami, kończący się wyciszeniem i kolejną piękną partią saksofonu.
„Altered State” to album kompletny i przemyślany. Dopracowany w każdym calu oraz będący kolejnym krokiem w rozwoju TesseracT. Wspaniałym krokiem, który naprawdę ociera się minimalnie o geniusz. Jedynym minusem, który można wskazać jest to, że to materiał trudny w odbiorze. Mocne metalowe granie, ale nie dla każdego fana metalu – przede wszystkim ze względu na skomplikowane rytmy. Niemniej jednak jest to materiał ultra-progresywny. Nowoczesność i świeżość aż z niego kipi, słychać to w praktycznie każdym dźwięku. „Altered State” to bardzo polecana przeze mnie pozycja, jedna z czołowych w 2013 roku. Zdecydowanie!