Thy Worshiper – Klechdy (2016)

thy-worshiper-2016-klechdy

Pamiętam moje pierwsze zetknięcie z warszawskim Żywiołakiem tuż po premierze „Nowej Ex-Tradycji”. Folkowa muzyka podana w mrocznym, przytłaczającym i momentami przerażającym klimacie zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, pomimo tego, że słuchałem wtedy głównie ekstremalnych odmian metalu. Całkiem niedawno wróciłem sobie do tej płyty i z przyjemnością jej posłuchałem, ale miałem też taką refleksję – jakby to było gdyby Żywiołaka opętał black metalowy duch. Teraz już wiem.

Na Thy Worshiper trafiłem przypadkiem, przeglądając muzykę na Bandcamp. Moją uwagę przykuły już pierwsze dźwięki „Czarnej Dzikiej Czerwieni”, a album na długo zagościł w moich głośnikach. Ucieszyłem się niezmiernie kiedy w prezencie od Arachnophobia Records dostałem wraz z którymś zamówieniem EP „Ozimina”. I choć ten drugi album zdecydowanie spuszcza z tonu w stosunku do „czerwieni”, to wciąż obu słuchałem z przyjemnością. Tak też w niedługim czasie rozwinęła się moja muzyczna przyjaźń z Thy Worshiper, a kiedy dowiedziałem się, że w drodze jest kolejny krążek – nie czekałem z zamówieniem. Dziś najnowsze dzieło pt. „Klechdy” znam już prawie na przestrzał, zwyczajnie opętała mnie ta szaleńcza muzyka.

Zastanawiałem się jakiś czas jak w kilku słowach opisać czym są „Klechdy” i wciąż nie doszedłem do właściwych słów. Amok? Szaleństwo? Psychoza? Czerń? Co przesłuchanie to dzieło wywołuje we mnie inne skojarzenia. Raz są to pradawne słowiańskie obrządki religijne, innym razem jakieś szaleńcze i krwiste praktyki barbarzyńców. Zdarza mi się też odczuwać dziwny, psychodeliczno-eteryczny spokój kiedy słucham tych utworów, ale zdarza się i niepokój. Istna karuzela emocji oraz skojarzeń, najlepiej po prostu wszystkie razem w jednym worku opatrzyć etykietą „Thy Worshiper”. Zespół wypracował tak bardzo charakterystyczny i niepowtarzalny styl muzyczny, że trudno mi go tutaj z czymś porównać. Najbliższym skojarzeniem dla mnie jest wspomniany we wstępie Żywiołak, względnie Percival Schuttenbach. Jednak oba te zespoły przy projekcie Marcina Gąsiorowskiego są niczym ludowa przygrywka do weselnej potańcówki. Bez obrazy oczywiście, wciąż oba bardzo lubię, ale aktualnie to Thy Worshiper swą nieobliczalnością i bezkompromisowością urzeka mnie najbardziej. Nieco awangardowe spojrzenie na gatunki takie jak black metal i folk, oraz szalony pomysł połączenia je w całość, choć pozornie do siebie nie pasują, okazało się strzałem w dziesiątkę.

„Klechdy” to dwupłytowe wydawnictwo, czyli cały ogrom muzyki. Płyty, które czasowo dzielą całość mniej więcej na pół, zawierają niespełna 80 minut muzyki. Jasne, znam albumy, które są dłuższe (w końcu słucham mnóstwo progresywnej muzy), ale jak na ekstremalnie metalowe granie to taka porcja dźwięków nie zdarza się często. Większość oscyluje gdzieś w okolicach 40-45 minut, więc już tym małym szczegółem Thy Worshiper się wyróżnia. Ogrom materiału może przytłaczać, na szczęście nie pozwala się ani chwile nudzić. „Klechdy” są w najprostszym ujęciu rozwinięciem stylu zaprezentowanego na „Czarnej Dzikiej Czerwieni”. Mamy więc wściekłe black metalowe partie, są też klimatyczne, transowe momenty. Całość spina pogańska, folkowa i mroczna aura. Ta na pozór szalona mieszanka stylów doskonale się sprawdza i daje też wielkie możliwości, czego rezultatem są bardzo zróżnicowane kompozycje. Kontrast między instrumentalną miniaturką w postaci „Post coitum”, wściekle pędzącą „Marzanną, a rozbudowaną do monumentalnych rozmiarów suitą „Wschody” jest konkretny, choć wszystkie te kompozycje wciąż utrzymane są w spójnych ramach. A to tylko utwory z pierwszej części albumu! Na drugim krążku nie jest inaczej. „Słońce” to spokojna kompozycja, z chóralnym śpiewem i klimatycznym, instrumentalnym finałem („Ghosts I-IV” Nine Inch Nails mi sie przypomniały tu!). Kontrastuje ona z agresywnymi i rozpędzonymi niczym jakiś diabelski powóz „Grzybami”.

Opus magnum albumu to jednak dwie kompozycje, które znalazły się właśnie na drugim krążku. Mam tu na myśli „Dziady” oraz „Anielski Orszak”. Pierwszy z tych utworów to istny kolos jeśli brać pod uwagę metalowe realia. 11-minutowa kompozycja to standard raczej dla progresywnego grania, tutaj jednak i na takie cudo znalazło się miejsce. Intensywność tego utworu jest porażająca. Mickiewiczowskie „Dziady” (do nich odnosi się tekst i oczywiście tytuł) podane zostały w black metalowej, dusznej formie, szaleńczo rozpędzonej i nie znoszącej kompromisów. Ilość różnych motywów zawartych w „Dziadach” może spokojnie robić za wizytówkę dla całych „Klechd”. „Anielski Orszak” to z kolei metalowa wariacja na temat religijnej pieśni pogrzebowej. Rozpędzona w tle perkusja i gitary okazują się być pięknym tłem dla religijnych śpiewek, zresztą to nie pierwszy taki przykład na tym albumie, ale pozostawię tutaj małą nutkę tajemnicy. Bo warto przekonać się samemu.

Thy Worshiper namącił mi w głowie. Ta pozornie nierealna mieszanina dusznego i mrocznego, słowiańskiego folku z agresywnym, wściekłym i przepełnionym furią metalem przecież nie mogła się udać… a jednak! Zespół stworzył dzieło, które moim zdaniem spokojnie stawiać można na równi z wcześniejszą „Czarną Dziką Czerwienią”, a myślę, że z czasem będę je stawiał nawet wyżej. Duszna atmosfera i szaleństwo tego krążka potrafią zahipnotyzować, choć wsłuchiwanie się weń może grozić jakąś niebezpieczną psychozą czy innym amokiem. Niemniej jednak warto spróbować przekonać się do tego wariactwa. Poczuć ten specyficzny, pachnący siarką, starą biskupińską chatą, palonym drewnem i świeżo upolowaną zwierzyną klimat. Thy Worshiper, choć po polsku, wyróżnia się nie tylko w Polsce, ale w całym metalowym światku.

PS. „Klechdy” można kupić i posłuchać tutaj: https://thyworshiper.bandcamp.com/album/klechdy – polecam jednak nabyć w wersji CD, bo album jest bardzo ładnie wydany w eleganckim digipacku.