Tune szturmem wdarło się do czołówki polskich zespołów progresywnych. I choć powinno to zrobić głównie fantastycznym albumem „Lucid Moments” to oczywiście – o czym wszyscy wiemy – pomogło tutaj znacznie uczestnictwo w jednym z telewizyjnych talent-show. Takie mamy czasy, że nagranie świetnego albumu wcale nie gwarantuje sukcesu, a nawet zauważenia przez media (oprócz, nazwijmy to, mediów branżowych). Takie też mamy czasy, że młode zespoły próbują docierać do uszu słuchaczy wręcz masowo biorąc udział w programach o charakterze wspomnianego wyżej.
Cóż, czasy się zmieniły, a artyści muszą za nimi nadążać. Kiedyś trzeba było przebić swego rodzaju ścianę pomiędzy muzykiem a słuchaczem (głównie w kwestii dystrybucji muzyki). Dziś wystarczy Internet, Facebook i portale typu Bandcamp czy Soundcloud. I już możemy budować swoją publiczność. Ale taka łatwość powoduje, że zasypywani zewsząd jesteśmy produktami miałkimi, przeciętnymi, by nie powiedzieć wręcz – słabymi. I pewnie też dlatego gro muzyków oraz zespołów podąża tłumnie do tzw. talent-show. Ja o tych programach mam proste zdanie: „pokaż jak tańczysz, ale tańcz jak każemy”. Nie wiem czy tak to wygląda faktycznie, ale w moim wyobrażeniu tak właśnie jest. Dla mnie to kolejny kanał ku tworzeniu marki z uczestników, ale marki na chwilę, która bywa bardzo ulotna, o czym przekonał się cały szereg uczestników, a nawet zwycięzców takich programów. Na szczęście Tune uderzyło do takiego programu z własnym, charakterystycznym stylem, który obronili i dzięki któremu zaszli tak daleko. A sukces ten zapewne bardzo wymiernie wpłynął na sukces „Lucid Moments” jak i rozpoznawalność formacji samej w sobie.
To wszystko działo się jednak już jakiś czas temu, bo oto właśnie ukazał się naszym oczom i uszom najnowszy, drugi już, krążek Tune – „Identity”. Znaczący tytuł jest jakoby zapytaniem o tożsamość, a zarazem wskazuje, że Tune swą własną już znalazło. Czy rzeczywiście? Otóż nie. Muzyka na tym albumie jest z goła inna niż zaprezentowana na debiucie. Prostsza, bardziej przybrudzona, charakterna, ale też wciąż zachowująca ten charakterystyczny dla Tune nieco niepokojący klimat. Muzycy zapowiadali taką woltę już od dłuższego czasu, ale chyba mało kto spodziewał się, że nie usłyszymy w ogóle tak charakterystycznego i oryginalnego dla debiutu instrumentu, jakim był oczywiście akordeon. Na „Identity” go nie ma, jest za to duża doza elektroniki, czysto rockowych – wręcz radiowych melodii oraz nieco industrialnego posmaku.
Jak dla mnie przez wszystkie te eksperymenty Tune zatraciło swoją własną tożsamość i to co było dla mnie najciekawsze na „Lucid Moments” –oryginalność. Na „Identity” zespół brzmi jak wiele podobnych kapel starających się łączyć rock, pop, art-rock i elektronikę. Tak oczywiście pewnie miało być, o czym Kuba Krupski, Adam Hajzer i reszta zespołu mówili na długo przed premierą, brzmiało to wręcz jak ostrzeżenia. I tak w „Live to Work to Live” słychać zdecydowane inspiracje Davidem Bowie, choć sam początek utworu pobrzmiewa bardzo reznorowo. W „Change” usłyszymy Dredg z czasów „The Pariah, the Parrot, the Delusion”, natomiast „Suggestions” charakterystyczną grą gitary i basu przywołuje gdzies w tyle głowy niektóre z nagrań A Perfect Circle. Nie twierdzę, że Tune poszło na łatwiznę i przewałkowało znane już od dawna schematy –„Identity” to nadal całkiem niezły album.
Przede wszystkim dlatego, że muzycy Tune to nie byle jacy grajkowie. Adam Hajzer wciąż zaskakuje fajnymi solówkami, jak w „Sheeple” czy „Disposable”. Janusz Kowalski udowadnia, że równie dobrze co na akordeonie gra na czarno-białych klawiszach, prezentując naprawdę ciekawe motywy w nieco jazzującym „Change” czy singlowym „Crackpot”. No i oczywiście Kuba Krupski, który znowu pokazuje, że warsztat i możliwości wokalne ma nie byle jakie. Całości dopełnia sekcja rytmiczna, która na „Identity” daje z siebie o wiele więcej niż na poprzednim krążku. I choć uderzeń basu Leszka Swobody usłyszymy pewnie nieco mniej niż na „Lucid Moments”, to są to uderzenia soczyste, mocne, pełne energi i napędzające resztę. Podobnie perkusja, która nierzadko wzbogacona elektroniką, brzmi o wiele lepiej niż na debiucie.
Mam rzeczywiście spory problem z oceną tego albumu. Niby to Tune, a jednak nie brzmi jak Tune. Niby jest fajnie, ale jednak cholernie czegoś mi brakuje. Niby jest klimatycznie, a jednak czasami aż nadto schematycznie. Niby przebojowo, ale jakoś tak bez szału. Jeśli Tune definiuje swoją tożsamość albumem „Identity” to niestety obawiam się by nie obrali kursu w kierunku przeciętności. Ale jest też i druga strona medalu – jeśli Tune albumem „Identity” chciało pokazać, że potrafi zagrać bardziej przebojowo i przystępnie – to to się udało. „Identity” niestety nie daje zbyt wielu odpowiedzi, bo tak jak „Lucid Moments” zaczarowało mnie odkrywczością, tak teraz już nie wiem, w którym kierunku ten zespół podąża. Mam jednak nadzieję, że w dobrym. Poczekamy – zobaczymy.