White Ward – Futility Report (2017)

Wyobraź sobie Czytelniku następującą sytuację: po raz n-ty przewijasz dnia dzisiejszego Facebookowego walla licząc na to, że któryś ze znajomych w końcu dodał coś interesującego. Albo, że zobaczycie coś jako pierwsi i będziecie mogli oznajmić światu, że to właśnie Wy to odkryliście. Albo zobaczycie coś co zainspiruje Was do genialnego komentarza, który dodacie i będziecie co 10 minut sprawdzać ile już ma lajków. I tak któryś raz z kolei, aż w końcu w Wasze znudzone już oko wpada całkiem interesująca grafika. Mroczna postać, zamiast głowy czaszka zwierzęcia, rogi i ciemny las w tle. Link sponsorowany – jak wielu z Was by to zignorowało?

Ja nie zignorowałem. Trochę od niechcenia kliknąłem bo zaintrygowała mnie właśnie ta grafika. Opisu do niej nawet nie czytałem, nie wiem nawet czy był to link od wydawcy, czy bezpośrednio od zespołu. Mniejsza o to – w rezultacie trafiłem na profil Bandcamp grupy White Ward, zupełnie mi anonimowej. Kiedy już na tej stronie byłem jedyne co mi pozostało to kliknąć przycisk „play” i sprawdzić o co tyle sponsorowanego szumu na tym Facebooku. I teraz wyobrażajcie sobie dalej: siedzicie przed monitorem od 2 godzin z rozdziawioną buzią i nie możecie uwierzyć w to co usłyszeliście. Tak właśnie wyglądałem po chyba trzecim, albo czwartym z rzędu przesłuchaniu albumu ukraińskiego zespołu White Ward, który nosi tytuł „Futility Report”.

Tak fantastycznego i porywającego mariażu black metalu z jazzem i przebojowymi melodiami nie słyszałem od bardzo, bardzo dawna. Innowacyjność jaką charakteryzuje się ten album słychać już od pierwszych jego dźwięków, a im dalej w las tym drzew gęściej. Pod tymi drzewami ukrywają się liczne bardzo oryginalne rozwiązania muzyczne, ciekawe wolty stylistyczne, zaskakujące dźwięki i potężne dawki mrocznego klimatu. „Futility Report” choć nie należy do albumów długich, bo całość ma około 40 minut, porywa bowiem wielokrotnie. W samym choćby „Stillborn Knowledge” muzycy nie pozostawiają słuchaczowi ani chwili na złapanie oddechu – już od początku gęsto tu od riffów i blastów, a kiedy do całej tej piekielnej machiny dołącza saksofon to robi się jeszcze gęściej. Całość przerywa dopiero przebojowy, niemal radiowy refren, który z kolei przeradza się w jazzujące zwolnienie. A potem dalej: ciężki post-metalowy break i salwa z melodyjnych riffów doprawiona porywającą solówką gitarową. Zaś znowu jazz z saksofonem w roli głównej… itd. Zaznaczam: to wszystko w jednym, całkowicie spójnym utworze! Takie bogactwo, a kompletnie nic się tutaj nie rozjeżdża. Wszystko do siebie pasuje.

A takich perełek jest więcej. Bardzo wiele się dzieje w tytułowym „Futility Report” kończącym album, czy w otwierającym „Deviant Shapes”. Ponownie zespół bombarduje nas a to salwami riffów, a to jazzującymi zwolnieniami. I w międzyczasie jeszcze miksem tych dwóch rzeczy, które dają efekt podobny do znanego z niektórych utworów Ihsahna. Saksofon doskonale dociąża i tak ciężką już muzykę, ponadto sprawiając, że jej mroczny wydźwięk nabiera jeszcze głębszego wyrazu. Dłuższą chwilę wytchnienia zespół serwuje dopiero w eklektycznym, najbardziej stonowanym i klimatycznym, ale zarazem najkrótszym na płycie „Rain As Cure”, który przywołuje w tyle głowy dokonania wizjonerów z Ulver.

Zaprawdę powiadam Wam: uwielbiam takie odkrycia i Wy też powinniście docenić „Futility Report” od White Ward. Tym bardziej jeśli porwał Was „Excercises in Futility” Mgły, zdemolowała odkrywczość solowych dokonań Ihsahna, a klimat muzyki Agalloch czy starego Ulver wciągać byście mogli zamiast powietrza. Wtedy nie pozostaje Wam nic innego – musicie sięgnąć po „Futility Report”.