Dzień trzeci miał być lekkim odpoczynkiem po czwartkowym szaleństwie. Na liście wybranych koncertów dwa bloki – popołudniowy, tj. Voivod, Textures i Septic Flesh oraz wieczorny, czyli Moonspell, Satyricon, Arch Enemy, Die Krupps i Monarch. A skoro plan został zatwierdzony wcześniej to nie pozostało już nic jak tylko wprowadzić go w życie.
— Dzień pierwszy — Dzień drugi — DZIEŃ TRZECI — Dzień czwarty —
W związku z tym około 15 nastąpił wymarsz na teren festiwalu. Pierwszy na liście – Voivod. Kapela, która ten festiwal odwiedza bardzo często, bardzo też popularna wśród tamtejszej publiczności. Voivod to legenda kanadyjskiego podziemia metalowego, z początku mocno thrashująca, później stawiająca coraz śmielej na różne około-progowe eksperymenty. Nie znam specjalnie twórczości tego zespołu, choć kojarzę kilka pojedynczych utworów. Przestudiowałem też pobieżnie historię grupy i wychodzi na to, że z oryginalnego składu pozostało już tylko dwóch muzyków. Posada basisty zmieniała się dość często, gitarzysta dwukrotnie. Nie o tym jednak miałem napisać. Voivod rozpoczął intrem w postaci… „One Of These Days” Pink Floyd. Zaskoczenie numer jeden. Później usłyszeliśmy jeden z klasyków, czyli „Ripping Headaches” z albumu „Rrröööaaarrr” (1986 rok!) oraz „Tribal Convictions” z jednego z najbardziej udanych albumów Voivod, czyli „Dimension Hatröss”. Oba utwory znałem – zaskoczenie numer dwa! Muzycy pozwolili sobie na drobne modyfikacje kompozycji tu i tam, dlatego można było usłyszeć np. dłuższe czy nawet dodatkowe solówki. Mi najbardziej przypadły do gustu „Killing Technology” z albumu o takiej samej nazwie (nie znałem wcześniej) oraz utwór o tytule po prostu „Voivod”. Ten został owacyjnie przyjęty przez fanów i wspólnie z zespołem zaśpiewany. Generalnie koncert jak na weteranów thrashu przystało – energetyczny, przebojowy, niepozbawiony szalonych solówek i ciągle pędzącej perkusji. Dobry, rozrywkowy koncert, na którym można było nóżką potupać i głową pomachać.
Następni na liście startowej byli Holendrzy z Textures. Na ten koncert bardzo sobie ostrzyłem zęby, ponieważ ich polski występ na Materia Fest pokrywał się z koncertem Rammstein we Wrocławiu. Wiedząc o tym chciałem sobie zawczasu wynagrodzić nieobecność w Szczecinku koncertem na Brutal Assault. I wynagrodziłem to sobie z nawiązką, ponieważ Textures zagrali jeden z lepszych koncertów festiwalu! Ich monumentalny djent połączony z core’ową energią i post rockową melodyką rozruszał publiczność jak jeszcze chyba żadna kapela tego dnia, a może i całego festiwalu (nie na wszystkim byłem, rzecz jasna). Ich muzyka jest taką wypadkową pomiędzy Monuments, Periphery i TesseracT. Na setliście znalazły się m.in. znakomite „New Horizons” promujące ostatni album grupy „Phenotype”, czy „Awake” z płyty „Silhouettes”, która odniosła chyba największy sukces i otworzyła zespołowi wrota na światowe sceny. Wszystkie utwory emanowały znakomitą i odczuwalną energią, ale najlepiej wypadł chyba ostatni „Laments Of An Icarus” – w czasie tej kompozycji czysta esencja djentu, matematycznych rytmów i mocy płynęła ze sceny. Zespół, jak to na festiwalu, zagrał dość krótki koncert, ale bardzo treściwy. Już mogę zdradzić, że był to jeden z lepszych koncertów na całym festiwalu, oczywiście z tych na których byłem.
Niezbyt ciekawy okazał się natomiast występ Septicflesh. Grecka formacja wykonuje death metal, który podobnie jak w przypadku Behemoth można by dodatkowo określić mianem „blackened”. Gatunkowe porównanie do polskiej grupy jest tu chyba jak najbardziej wskazane, bo twórczości Septicflesh kompletnie nie znałem – no może gdzieś tam słyszałem, ale na koncercie bardzo skojarzyli mi się z ekipą Nergala i Oriona. Z jedną zasadniczą różnicą: w muzyce Septicflesh nie zauważyłem ani trochę chęci eksperymentowania, próbowania czegoś nowego. Większość utworów, choć przyznaję, że nie wytrwałem całego koncertu, brzmiała bliźniaczo podobnie do siebie. Pierwszych dwóch słuchałem jeszcze dość blisko sceny, później poszedłem do tyłu, bo było też zadziwiająco głośno (czy tylko ja odniosłem takie wrażenie?). Schemat prosty: symfoniczny wstęp, po którym następuje death metalowa jatka, po czym ewentualne zwolnienie i znowu burza dźwięków. Może to wina setlisty jaką wybrał sobie zespół, niemniej nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. A może też aura i wczesna pora na taki koncert nie były zbyt odpowiednie? Nie wiem, jakbym miał oceniać te pół koncertu, które wytrwałem to w skali szkolnej dałbym zespołowi 3+. Posłuchać się dało, ale bez fajerwerków. Dodatkowe piwko wypite w trakcie drugiej części koncertu smakowało jednak bardzo wybornie.
Drugą partię koncertów po kilkugodzinnej przerwie rozpoczynał Moonspell. Przyznam, że poszedłem na ten koncert z ciekawości i za namową znajomego, który jest ich fanem. Koncert wytrwałem, ale bez emocji, raczej ze wzruszeniem ramion. Nie przekonam się do tej kapeli już chyba nigdy, zresztą nawet ów znajomy stwierdził, że setlista jaką zagrali była przeraźliwie słaba. Zabrakło chociażby „Luna”, „Raven Claws” czy „Love Crimes”. Za to usłyszeliśmy największe „przeboje” Moonspell, tj. „Opium”, „Vampiria”, „Alma Mater” czy „Awake!”. Nie chciałbym tutaj nikogo urazić, ale dla mnie osobiście to był taki koncert, którego mogłoby dla mnie nie być. Chociaż spore wrażenie zrobiło na mnie gorące przyjęcie przez publiczność oraz naprawdę spora jej liczba na tym koncercie. Stałem dość daleko od sceny i było dokładnie widać jak wiele osób bawiło się na tym koncercie. I super, od tego właśnie są festiwale, no a o gustach jak wiemy sie nie dyskutuje.
Po Moonspell przyszedł czas na jedną z największych zagadek festiwalu, przynajmniej dla mnie. Satyricon to legendarna w gatunku black metalu grupa. Nigdyś zdarzało mi się ich całkiem sporo słuchać, dziś nie wiedziałem nawet w jakiej są formie. Duet Satyr i Frost na koncertach wspierany jest przez muzyków sesyjnych, trudno mi więc nawet powiedzieć kto na tym koncercie z nimi zagrał. Niemniej ta dwójka to trzon i jedyni stali członkowie formacji. Koncert był też wyjątkowy z tego powodu, że grupa zagrała na 20 rocznicę wydania album „Nemesis Diving” w całości. Olbrzymi rarytas dla zajadłych fanów, ale już nieco mniejszy dla mnie. Ja lubię najbardziej dokonania grupy z czasów po „Now, Diabolical” włącznie, kiedy zespół zaczął kombinować i tworzyć coś, co można nazwać black’n’rollem z lekkimi wpływami industrialu. Tak czy inaczej ze wspomnianego rocznicowego albumu usłyszelismy wszystkie kompozycje, choć w nieco zmienionej kolejności. Najlepiej wypadły te ostatnie, tj. tytułowy „Nemesis Divina” i „Mother North”. Po części jubileuszowej grupa zaprezentowała kilka nowszych utworów. Doskonale wypadł industrializowany „Black Crow On A Tombstone” oraz przebojowy „K.I.N.G.”. Co do koncertu to muszę przyznać, że był to taki występ, w czasie którego z utworu na utwór było lepiej i lepiej. A kiedy już kompletnie wczułem się w to co Satyricon serwuje ze sceny… koncert się skończył. Ach, te festiwalowe ograniczenia czasowe! Miło się tego słuchało, wykonanie jak najbardziej godne gwiazdy wieczoru.
Największy show zrobili jednak zdecydowanie Szwedzi z Arch Enemy. Grupa już kilkoma pierwszymi utworami udowodniła, że nie bez kozery jest uznawana za jeden z najlepszych melodic death metalowych bandów świata. Pewnie znajdzie się grupa ludzi, która się z tym nie zgodzi, bo przecież Arch Enemy to w pewnym sensie twór komercyjny. Ale niech sobie twierdzą co chcą. Mnie ten koncert porwał totalnie, a (już nie taka) nowa wokalistka potrafiła by zachęcić do skakania chyba nawet emerytów. Set Arch Enemy zdominowały utwory z ostatniego w dorobku grupy albumu „War Eternal” oraz poprzedzającego go „Khaos Legions”. Znalazły się jednak i perełki, takie jak „Ravenous” z wydanego w 2001 roku albumu „Wages of Sin”. Koncert zakończyły najbardziej znane „We Will Rise” i „Nemesis”, które z tego co się orientowałem kończą niemal każdy występ szwedzkiej formacji. Nie pozostaje powiedzieć nic innego, jak to, że Arch Enemy niemal rozniosło i spaliło scenę. Potężna dawka energi, niesamowita charyzma wokalistki (no tak, tak – wygląd też wpłynął na moją szowinistyczną opinię), interesujące show i świetne melodyjne solówki. Przepis na doskonały metalowy koncert, tak po prostu.
Na deser dnia trzeciego wybrałem industrialny niemiecki Die Krupps. Pomimo tego, że grupa ma już swoje lata świetności daleko za sobą, to wciąż prezentuje wysoki poziom. Die Krupps w kręgach EBM uchodzi za legendę, trochę się bałem jak sprawdzi się taka muzyka na metalowym festiwalu. Ale sprawdziła się znakomicie: mechaniczne elektroniczne rytmy wzbogacone o gitarowe riffy i chwytliwe melodie potrafiły wprowadzić w prawdziwy trans. Zespół zaprezentował swoje największe hity, czyli „To The Hilt”, „Fatherland” oraz „Nazis Auf Speed”. Pojawiły sie też nieco mniej znane utwory, jak choćby „The Dawning of Doom” czy „Scent”. Koncert zakończył rozpędzony „Bloodsuckers”, w czasie którego kilka instrumentów zostało na scenie zniszczonych. Prawdziwa taneczna uczta na koniec dnia. Choć dzień tak naprawdę skończył koncert Monarch. Jednak… miał to być sludge/drone metal. Spodziewałem się więc, że tutaj tanecznych rytmów ani szybkich temp nie będzie. Ale to było przeraźliwie nuuudneee i wooolneee granie. Koncert Monarch miał chyba uśpić pozostałych jeszcze na terenie sceny Metalgate. 3 akordy na minutę, perkusja wolniejsza niż kroki stuletniej babci i przynudnawe, pojękające wokale. Tego było troszkę za dużo i za wolno jak na tą porę, więc wytrwałem niecałe dwa utwory i udałem się na spoczynek. Czyli udało się – uśpili mnie niemal.
Zobacz też:
— Dzień pierwszy — Dzień drugi — DZIEŃ TRZECI — Dzień czwarty —