Brutal Assault 2016: Behemoth, Mgła, Ufomammut, Insomnium, Destruction (cz. 4)

brutal-assault-2016

Dzień czwarty i ostatnia odsłona festiwalu zaczęły się dość leniwie. Czując już nieco zmęczenie zapadła decyzja, że pierwszym koncertem na ten dzień będzie Insomnium, które zaczynało kwadrans po 18. A później kolejno: Behemoth, Destruction, Mgła i na finał Ufomammut. Ale po kolei…

Dzień pierwszyDzień drugiDzień trzeci — DZIEŃ CZWARTY —

Ostatni dzień festiwalu zaczął się więc dość długim leniuchowaniem w namiocie, a później spacerowaniem po uliczkach twierdzy Josefov, a przy okazji znalazła się chwila na piwko, a nawet kilka. Tak też jakoś szybko zleciało do godziny 18, o której wkroczyliśmy już po raz przedostatni na teren festiwalu. Na scenie już powoli meldował się fiński Insomnium. Ostatni album „Shadows of the Dying Sun” bardzo przypadł mi do gustu, w związku z tym ciekaw byłem jak wypadnie ten koncert. Spodziewałem się też, że set zdominują utwory z nowego albumu i tak też było – 5 na 10 utworów to kompozycje z „Shadows…”, co akurat bardzo mnie ucieszyło. Zespół zaczął od „The Primeval Dark” oraz „While We Sleep”, czyli dokładnie tak jak rozpoczyna się album. Obie kompozycje zabrzmiały potężnie, choć przez tą moc brakowało mi nieco melodyjności jaka charakteryzuje muzykę Insomnium. Na płycie wszystko to jest pięknie wyeksponowane, na żywo zabrzmiało bardziej jak klasyczny death metal. Niestety pozostałe kompozycje, również te starsze miały ten sam mankament. Insomnium przez to straciło to co najbardziej mi się w nich spodobało – melodykę. Niemniej całości dało się z przyjemnością posłuchać, ale nie wyróżniało się to niczym od setek innych death metalowych kapel. Coś drgnęło kiedy zespół zagrał „The Promethean Song”, czyli jeden ze spokojniejszych utworów z ostatniego albumu i chyba najbardziej progresywny – był to zdecydowanie najlepszy numer tego koncertu. Później zabrzmiał już tylko „Mortal Share”, który słyszałem wtedy po raz pierwszy. Nigdy bowiem nie dotarłem do albumu „Above the Weeping World”, z którego on pochodzi. I numer ten skojarzył mi się bardzo z niemieckim Crematory, pomyślałem nawet w czasie koncertu, że to może jakiś cover.

Po Insomnium nie było większego planu aż do koncertu Behemoth, w związku z czym – kiedy nie ma planu pojawia się czas na kolejne piwko, albo trzy. Na terenie festiwalu, tym razem już ostatni raz, zameldowaliśmy się przed koncertem Polaków. Scena była już gotowa, obok kończył swój koncert Agnostic Front, zajęliśmy dogodne miejsca i oczekiwaliśmy. Nergal i spółka zameldowali się na scenie o 21:10, atmosfera była już więc odpowiednia na ten koncert. Co tu dużo pisać – to był genialny koncert. Bez bicia przyznaję, że mój pierwszy, ale pewnie nie ostatni. Nie będę się tutaj wypowiadał na tym co i jak grupa przedstawia na scenie, dla mnie to jest element show, którego nie można brać do końca na poważnie. Behemoth prowokuje i prowokował będzie, jak to ktoś zinterpretuje to jego sprawa. Skupię się na stronie muzycznej, a tutaj nie mam kompletnie nic do zarzucenia. Zrozumiałe dlaczego Behemoth jest towarem eksportowym i prawdopodobnie najbardziej znanym polskim zespołem na świecie. Długo jeszcze tak zostanie jeśli grupa wciąż będzie prezentować równie wysoki poziom na koncertach i albumach. Wszystko zabrzmiało tutaj idealnie, bez najmniejszego zgrzytu – bębny, gitary, wokal na pełnej mocy, ale wszystko doskonale selektywne. Zespół wciąż promował wydany w 2014 roku album „The Satanist” i usłyszeliśmy ten album w całości, od A do Z. Zresztą na każdym koncercie tej trasy tak chyba było, bo to show zaprogramowane i zaplanowane co do sekundy. Podoba mi się bardzo idea promowania albumu przez odgrywanie go w całości na koncertach. I tak też kolejne utwory począwszy od „Blow Your Trumpets Gabriel”, przez „Ora Pro Nobis Lucifer”, „Amen” i aż do „O Father O Satan O Sun!” wybrzmiały bez najmniejszej skazy. W dodatku wzbogacone o show, którego nie powstydziłyby się legendy metalu. Na koniec grupa zagrała swoje trzy „szlagierowe” utwory, tj. „Ov Fire and the Void” z albumu „Evangelion”, „Conquer All” z klasycznego już krążka „Demigod” oraz najstarszy w zestawieniu „Chant for Eschaton 2000” z wydanego w 1999 roku krążka „Satanica”. Behemoth pokazał gdzie jego miejsce. Jak wspomniałem – mój pierwszy i pewnie nie ostatni koncert. Czapki z głów panowie!

Po koncercie Behemoth przemieściliśmy się pod scenę, najbliżej jak się da, ponieważ niedługo potem miał się tam zameldować zespół-objawienie polskiej sceny black metalowej, czyli krakowska Mgła. Tymczasem na scenie obok koncert grał niemiecki Destruction, dla wielu legenda europejskiego thrash metalu. Cały koncert widziałem patrząc w telebim i słuchając trochę na uboczu, ale dało się nogą potupać chwilami. Grupa miała też mały performance na scenie, po której w niektórych utworach paradował gruby rzeźnik, a chyba w ostatnim również jego „ofiara”, całkiem zgrabna swoją drogą. Poza tym był to typowy thrash metal, który jakoś niespecjalnie porywa i niespecjalnie jest zły. Ot taka muzyka, której można czasami posłuchać do np. ubijania schabowych. Nie będę się więc tutaj specjalnie zagłębiał, bo znawcą dyskografii Destruction nie jestem, niemniej doceniam jakichś tam ich dorobek. Zresztą nie tylko ja, bo grupa zgromadziła pod sceną publikę niemal równie liczną jak chwilę wcześniej Behemoth. I chwilę później Mgła.

Pochodzący z krakowa zespół, dowodzony przez Mikołaja Żentarę to jedno z moich największych odkryć ostatnich lat. Grupa, która wbiła mi się w głowę jak pocisk, i której długi czas nie mogłem przestać słuchać. Cieszyłem się jak dziecko na ich koncert i nie zawiodłem się ani trochę, może poza zachowaniem publiczności. Mgła występuje zawsze w zakrytych twarzach, taki mają image sceniczny. Dzięki temu i dość pasywnej postawie muzyków, a także skromnej oprawie świetlnej odbiorcy mogą skupić się głównie na muzyce. Mogą, jeśli nie muszą przerzucać nad głową crowdsurferów, a w międzyczasie starać się stać mniej więcej w jednym miejscu wśród falującego tłumu ludzi. Nie pasuje mi do Mgły skakanie i pogowanie. Rozumiem, że to mocna muzyka, ale wciąż opierająca się przede wszystkim na niesamowitym klimacie. To wyróżnia Mgłę spośród całej masy zespołów, które parają się podobną muzyką. Ekstremalne blasty, piekielnie szybkie riffy i growl to jeszcze nic specjalnego, ale kiedy dodamy do tego niesamowitą przestrzeń jaką tworzą niemal post rockowe delaye, a do tego wpadające w ucho solówki to otrzymamy przepis na black metal doskonały. Na tyle doskonały, że dzięki niemu zrewidowałem swój pogląd na polską scenę i zacząłem ją na nowo odkrywać, dzięki Mgle właśnie. Koncert Mgły na Brutal Assault był moim pierwszym i z tego co popytałem osoby, które miały jakieś porównanie – zdecydowanie jednym z lepszych jakie grupa zagrała. Pomogła temu pora, o której występ miał miejsce. Młode kapele często grają za dnia, ale Mgła została uchonorowana niemal w prime time festiwalu! Koncert o 23:35, w dodatku pomiędzy Destruction i Ufomammut to wyróżnienie o jakim niejedna młoda kapela marzy. Co więc usłyszeliśmy? Trzy częście „Exercises in Futility”, tj. pierwszą, drugą i szóstą. Zabrakło mojej ulubionej piątej części, ale i tak reprezentacja tego albumu była wystarczająca. Oprócz tego usłyszeliśmy też „Mdłości II” i otwierający występ „Further Down the Nest I”. Koncertu dopełniły również trzy części albumu „With Hearts Toward None”. Świetna setlista, która pozostawia wielki niedosyt. Mógłbym koncertowej Mgły słuchać przynajmniej dwa razy dłużej. Trudno mi znaleźć odpowiedni komplement opisujący ten koncert – ale było wybornie. Jeden z najlepszych koncertów festiwalu, nawet pomimo uciążliwych warunków pod sceną.

Na finał pozostali już tylko włoscy pionierzy drone metalu. Potężny, powolny, psychodeliczny i ciężki jak walec Ufomammut. Przyznam się, że nagrań studyjnych nie mogę słuchać zbyt długo, ale na koncercie zespół prezentuje się po wielokroć bardziej atrakcyjnie. Ociężałe riffy, kosmiczne efekty i długaśne kompozycje wprowadziły niejednego słuchacza w muzyczny trans. O to też myślę chodzi w muzyce Ufomammut – żeby zmuszać umysł słuchacza do swego rodzaju transowej podróży. W Czechach jak wiadomo można już niektóre rzeczy palić, a myślę, że ten koncert idealnie się do tego nadawał. Zasadniczą część koncertu stanowiła odegrana w całości najnowsza płyta „Ecate”. Wspomniałem już w przypadku Behemoth, że fajnie kiedy zespół właśnie w taki sposób promuje nowe wydawnictwo. Dodatkowo w przypadku Ufomammut ma to jeszcze jeden zasadniczy aspekt – ich albumy są niemal zawsze nieustanie płynącym utworem, również w tym wypadku. W związku z tym na koncercie wszystkie kompozycje po prostu płynęły jedna po drugiej, bez specjalnych przerw. Na dokładkę Włosi zagrali jeszcze „Hellcore” z wydanego w 2005 roku albumu „Lucifer Songs”, oraz „God” z „Snailking”. Bardzo dobry występ na podsumowanie całego festiwalu. Po tym koncercie jeszcze zajrzeliśmy na scenę Metalgate, gdzie swój koncert kończył Venom Inc., czyli legendarna heavy metalowa grupa, od której wydanego w 1982 roku albumu nazwę wziął black metal. No właśnie, w sumie to nie wiem czy to jeszcze ten Venom, czy może Venom Inc. to już jakaś piąta woda po kisielu. Mniejsza o to – zagrali na finał taki utwór, że nie można go było nie poznać – „Die Hard” z pierwszego albumu Venom „Welcome To Hell”.

I tak też mój pierwszy Brutal Assault dobiegł końca. W całości zobaczyłem kilkanaście koncertów, jeśli policzyć również te częściowe to zliczyłbym pewnie jeszcze z dziesięć. Spełniłem też kilka swoich koncertowych marzeń (Ihsahn, Ministry, Tesseract). Zakochałem się w tym festiwalu, choć taki czterodniowy maraton potrafi dać w kość. Wciąż też jestem większym zwolennikiem koncertów klubowych, gdzie zespoły mogą pograć sobie zdecydowanie dłuższe sety i nie goni ich dyscyplina czasowa. Ale festiwale mają swój urok, a Brutal Assault wybitny. Do zobaczenia za rok!

Zobacz też:
Dzień pierwszyDzień drugiDzień trzeci — DZIEŃ CZWARTY —