Dzień drugi festiwalu zapowiadał się z mojego punktu widzenia niezwykle intensywnie. Był to najbardziej progresywny dzień w całej festiwalowej rozpisce, a ponadto w rozkładzie jazdy znalazło się sporo zespołów, które bardzo lubię, i których często nie dane mi było jeszcze zobaczyć na żywo. Chociażby Ihsahn, TesseracT czy Ministry. Ale od początku…
— Dzień pierwszy — DZIEŃ DRUGI — Dzień trzeci — Dzień czwarty —
Dzień zaczął się od koncertu Plini – australijskiego gitarzysty i kompozytora, który swoją karierę opiera głównie na promocji w Internecie. Warto zaznaczyć, że robi to sam i własnymi środkami. Muzyk zyskał już niemałe uznanie w środowisku progresywnym, w szczególności wśród fanów popisów gitarowych. Jego koncert zaplanowany był na chwilę przed 13:00, więc dość wcześnie. Nie przeszkodziło to jednak sporej grupie widzów przybyć już na teren festiwalu. Plini zaprezentował lekki i przyjemny set będący mieszanką progresywnego rocka, metalu, djentu, jazzu czy improwizacji. Występ został zaskakująco dobrze przyjęty przez publiczność. Bardzo podobało mi się też zachęcenie przez muzyka do utworzenia „jedynej prawdziwej ściany śmierci”. Kiedy ludzie się już rozstąpili zespół ani myślał zacząć mocniej grać. I chyba o to chodziło, bo już po kilku chwilach w pustej przestrzeni pojawili się pierwsi ludzie tańczący jak… baletnice. Wyglądało to przezabawnie, a zarazem bardzo sympatycznie i wesoło. Dzień rozpoczął się więc bardzo udanym, pozytywnym koncertem.
Kolejny koncert w moim odczuciu okazał się być największym zawodem tego festiwalu. I niestety padło na reprezentanta naszej rodzimej sceny – warszawską grupę Antigama. Zespół jest jednym z bardziej rozpoznawalnych w kategorii około-grindcore’owej, a że za taką muzyką niespecjalnie przepadam, toteż nie byłem specjalnie przygotowany do tego koncertu. Na żywo jednak niejedna rzecz potrafi zaskoczyć bardzo pozytywnie, ale tym razem okazało się, że także negatywnie. Antigama po pierwsze słabo zabrzmiała i miała problemy techniczne (znikający wokal). Po drugie zaprezentowała setlistę bardzo, ale to przeraźliwie bardzo jednostajną i nudną. Utwór od utworu się niczym nie różnił, może poza intro. Wokalista Łukasz Myszkowski też nie był chyba w optymalnej formie. Trochę mnie też rozbawiła wielkość zestawu perkusyjnego. Jak to zobaczyłem to pomyślałem, że zaraz za garami usiądzie Mike Portnoy, albo inny Bozzio. Za bębnami zasiadł jednak Paweł Jaroszewicz, znany choćby z Vader czy Rootwater. Jak powiedział mój znajomy: „Karabin w ręku ma”, ale to chyba jedyny pozytyw z całego tego występu.
Po krótkiej przerwie na scenie zagościli kolejni wirtuozi gitarowi – Animals As Leaders. Tego zespołu przedstawiać większości nie trzeba, bo jest to zespół, który już od jakiegoś czasu wypracował sobie bardzo rozpoznawalną markę. Amerykańskie trio – Tosin Abasi, Javier Reyes i Matt Garstka, prezentują odmianę instrumentalnego metalu progresywnego. Ja taką muzykę lubię nazywać jedną wielką solówką, ale tutaj byłoby to lekkie przegięcie. Tutaj bowiem są to dwie wielkie solówki. Gitarzyści Tosin oraz Javier potrafią bowiem zaczarować publiczność bardzo chwytliwymi i melodyjnymi kompozycjami, które przy okazji momentami wędrują do takiego poziomu komplikacji muzycznej, że niejeden jazz się tutaj chowa. Muzycy zaprezentowali set złożony z tylko sześciu utworów, wypełniły one jednak wystarczająco niecałe 40 minut, które muzycy dostali na zaprezentowanie się. Usłyszeliśmy utwory z ostatniego albumu grupy, m.in. „Ka$cade” czy „Physical Education”. Znalazło się też miejsce na starsze i chyba najbardziej znane kompozycje, czyli „CAFO” oraz „Tempting Time”. Koncert był bardzo udany, jednak trochę krótki jak na taką muzykę, żeby móc ostatecznie ocenić. Na szczęście na jesień będzie okazja przyjrzeć się zespołowi nieco bardziej na dwóch polskich koncertach, na które zapraszam wszystkich, którzy mogą (Wrocław i Warszawa).
Przyszedł czas na jakiś posiłek i piwo, a nawet dwa. W przerwie na festiwalu prezentowali się m.in. Aborted czy The Black Dahlia Murder, a także Intervals. Na ten koncert chciałem iść, niestety to się nie udało, ale na tak dużych imprezach trzeba sobie czasami coś odpuścić. Nie mogłem jednak za żadne skarby podarować koncertu Ihsahna. Jest to jeden z moich ulubionych artystów, którego ostatnich kilka albumów kompletnie mnie zauroczyło. Lider Emperor w swojej solowej twórczości odbiega znacznie od dokonań macierzystej formacji, przez co wielu fanów jego wczesnej twórczości mogło być koncertem nieco zaskoczonych. Ale ja kompletnie – doskonałe połączenie rocka i metalu progresywnego z black metalem to wizytówka Ihsahna. Muzyk promował głównie swój najnowszy album „Arktis.”, usłyszeliśmy więc zarówno heavy metalowe „Until I Too Dissolve”, piekielnie mocne „Pressure” czy złowieszcze „Mass Darkness”. Nie zabrakło też starszych kompozycji, m.in. bujającego i spokojnego „Pulse” czy rozpędzonego „Frozen Lakes on Mars”. Na finał jeszcze fantastycznie wykonany „Celestial Violence” z gościnnym udziałem Einara Solberg’a z Leprous. Grupa ta zresztą mocno przyczyniła się do występu Ihsahna, ponieważ użyczyła swojego sprzętu na koncert. Właściwy zawieruszył się gdzieś na lotnisku, ale koncert na szczęście doszedł do skutku, za co Ihsahn pomiędzy utworami podziękował swoim rodakom. Koncert był świetny, dokładnie taki jakiego oczekiwałem – czyli muzycznie doskonały, czasowo za krótki. Ihsahn jednak nie grywa klubowych koncertów, więc skazani jesteśmy na festiwale. Za rok, co już ogłoszone, nawiedzi Brutal Assault pod szyldem Emperor i wtedy na pewno zagra z kolegami dużo dłuższy koncert.
Następnie kolejny „must-see”, czyli brytyjski TesseracT. Grupa zagrała na Metal Gate stage, czyli scenie najdalej położonej od dwóch scen głównych. Po szybkim piwku dotarłem do namiotu (scena była kryta), w którym miał się odbyć koncert. Zespól zaczął od utworów z nowej płyty, a więc „Dystopia” i „Phoenix”. Od razu dziwne wydawało mi się to, że muzyków jest… czterech. Jak się później okazało, o czym poinformował wokalista Daniel Tompkins, basista grupy Amos Williams nie dotarł na czas na koncert. Dopiero kilka dni później sprawdziłem, że muzycy zaangażowali się w budowę jakiejś szkoły w Afryce, a Williams pojechał tam właściwie kilka dni przed festiwalem i nie udało mu się na czas wrócić. Wybaczam, bo idea słuszna, a koncert sam w sobie wypadł i tak znakomicie. Zabrakło jednak nieco właściwej dla djentu mocy, ale pozostała część zespołu zaprezentowała się bardzo dobrze. Dwie części „Concealing Fate, Part 2: Deception” i „Part 3: The Impossible” zabrzmiały mimo wszystko wybornie. W „Of Matter – Proxy” i „Of Matter – Retrospect” obaj gitarzyści oraz perkusista pokazali jak grać skomplikowany i techniczny metal w formie bardzo przystępnej, wcale niepozbawionej melodii. No i Tompkins! Tego pana widziałem już na żywo drugi raz (wcześniej ze Skyharbor) i dopiero tym razem przekonał mnie ostatecznie, że jest jednym z najlepszych młodych wokalistów na świecie. Fantastyczna forma, świetna „praca sceniczna”, po prostu genialny występ. TesseracT mimo braku basisty pokazał, że potrafi. I po raz kolejny tego dnia czułem się zarazem spełniony i nienasycony. Och, dlaczego te festiwalowe koncerty są takie krótkie?
Jeśli poprzednie dwa występy można by już spokojnie nazwać „daniami głównymi”, to w jaki sposób określić to co miało jeszcze tego dnia nastąpić? Mam tu na myśli koncerty Gojira i Ministry. Ten pierwszy zespół już widziałem i wiedziałem czego się spodziewać. Gojira nie zawiodła i zagrała fantastyczny koncert, w którym znalazły się zarówno nowe utwory z bardzo dobrego albumu „Magma”, jak również starsze kompozycje. I tak usłyszeć mogliśmy przebojowe „L’Enfant Sauvage”, potężne „The Heaviest Matter of the Universe” czy nieodłączne na koncertach „Flying Whales”. Wśród nowych utworów jakie zaprezentowali Francuzi znalazły się singlowe „Stranded” oraz „Silvera”, które koncertowo sprawdza się doskonale. Pod koniec zabrzmiał jeszcze „Only Pain” z ostatniej płyty. Czego mi zabrakło? Oczywiście „The Art of Dying” no i może troszkę jakiegoś utworu z albumu „The Link”, który był reprezentowany jedynie przez „Wisdom Comes”. Niezwykle potężnie zabrzmiał natomiast „Backbone”, w czasie tego numeru miałem autentycznie ciary na plecach. Gojira udowodniła mi po raz kolejny, że są aktualnie jednym z czołowych zespołów metalowych świata. Imponują mocą, techniczną doskonałością i doskonale skrojonymi setami. Koncertu nie zepsuł nawet momentami słabnący wokal Joe Duplantiera, ale po intensywnym okresie koncertowania i promowania nowego albumu głos Francuza mógł być solidnie nadwyrężony. Pozostaje mi tylko sprawdzić jak Gojira wypada na samodzielnych koncertach klubowych, bo na festiwalach wypada znakomicie – acz niestety (jak to na takich imprezach bywa) zbyt krótko.
Niewiele dłużej zagrało Ministry. Tego zespołu nie miałem jeszcze okazji zobaczyć na żywo, choć mocno zastanawiałem się nad wyjazdem na Woodstock w 2012 roku. Cóż, po Brutal Assault mogę stwierdzić, że dobrze, że tego nie zrobiłem. Ministry bowiem zaprezentowało tutaj, w przeciwieństwie do koncertu na Woodstocku, setlistę marzeń. Zupełnie jakby wujek Al wiedział, że będę! I tak zabrzmiały kolejno „Rio Grande Blood”, „Señor Peligro”, „LiesLiesLies”, „N.W.O.” czy „Just One Fix”. Czy czegoś więcej potrzeba? Już by wystarczyło, ale na koniec występu zespół zaserwował jeszcze legendarne „Stigmata” oraz „Thieves”. Przyznaję, że w towarzystwie takich klasyków nawet nowsze utwory, takie jak „Punch in the Face” (ze świetnymi wizualizacjami) oraz „PermaWar” wypadły znakomicie. Ministry pokazało jak grać atrakcyjny, rozpędzony jak walec i ciężki jak tankowiec industrialny metal. Było tutaj wszystko: piekielnie szybkie blasty perkusji, mechaniczne riffy gitarowe, doskonale słyszalne sample, co często na koncertach zawodzi, no i przede wszystkim znakomicie spisujący się lider, czyli wujek Al Jourgensen. Miałem swoje wyobrażenie wymarzonego koncertu Ministry – niemal w stu procentach się spełniło. Zabrakło jedynie dwóch warst tego znakomitego, industrialnego tortu: „No W” oraz „Psalm 69”. A wisienką byłby już tylko „Jesus Built My Hotrod”. Ale co ja plotę, to już w ton marudzenia wchodzi – było po prostu genialnie. Ministry było moim marzeniem i nadal jest, jeśli mają grać już tylko takie koncerty, to mógłbym na nie jeździć co miesiąc.
Deser tego dnia miał być podwójny – Mono oraz Leprous. Niestety Mono występowało na najmniejszej ze scen festiwalu, na placyku, który pomieścić może chyba z 400-500 osób w bardzo, bardzo dużym ścisku. I tak też wyglądał ten placyk na koncercie Mono. W związku z tym nie udało się tam wejść. Luki w publice pojawiły się dopiero na ostatnim utworze „Everlasting Light” (jeśli dobrze poznałem) i tego mogłem w spokoju posłuchać. Nie będę więc oceniał, poczekam do wrocławskiego koncertu z Alcest i wtedy posłucham Mono na spokojnie w wersji live. Wiedziałem natomiast czego spodziewać się po Leprous. Niestety problemy ze sprzętem dotknęły zespołu Mithras, który grał przed Norwegami na scenie Metalgate. Przez to koncert Einara i spółki się mocno opóźnił, a ja zmuszony byłem słuchać męczących gitarowych wywijasów „śledzi” (nazwa Mithras skojarzyła mi się z matiasami, i tak też został ten zespół ochrzczony). W końcu jednak na scenie zameldował się Leprous i zaczął swój koncert…
No i co mogę powiedzieć. Na pewno dużo lepiej wypadają klubowo, kiedy mają scenę dla siebie, nie ma rygoru czasowego, brak też dyscypliny organizacyjnej. Tutaj opóźnienie i pośpiech z pewnością mocno zestresowały muzyków, co było zresztą widać po ich twarzach kiedy się nastrajali. Krótki set zdominowały utwory z dwóch poprzednich płyt, ze znaczną przewagą najnowszego „The Congregation”. Usłyszeliśmy więc singlowy „The Price” oraz nieco słaby jako ‚otwieracz’ koncertu „The Flood”. Album „Coal” reprezentowały dwa utwory, mianowicie „Foe” oraz „The Valley”, z których w szczególności ten drugi wypadł bardzo dobrze. Głównym punktem programu był jednak genialny (jak zawsze) „Rewind”, zagrany na sam koniec. Potężny finał w końcu poruszył zgromadzoną pod sceną publiczność. Niestety był to ostatni utwór krótkiego setu. Leprous pozostawił olbrzymi niedosyt, choć koncert był mimo wszystko przeciętny jak na ich możliwości. Nie chcę tu powiedzieć, że był to słaby występ – po zeszłorocznym koncercie w Warszawie (samodzielnym) spodziewałem się jednak jazdy bez trzymanki na rollercoasterze. Trzymając sie tej tematyki mógłbym powiedzieć, że otrzymałem zwykłą przejażdżkę autostradą. Leprous poniżej pewnego poziomu nie schodzi, ale mogło być lepiej i jestem tego świadom. Tłumaczę to sobie jednak sporym opóźnieniem, stresem z tym związanym i – późną porą. Grupa weszła na scenę o godzinie 1:30, a o tej miała już kończyć. Einar występował z Ihsahnem o 18:00, ale na festiwalu przebywał pewnie już od wczesnych godzin porannych. Zmęczenie, stres, opóźnienie, no bywa. I tak jestem olbrzymim i wiernym fanem Leprous, to się nie zmienia!
Zobacz też:
— Dzień pierwszy — DZIEŃ DRUGI — Dzień trzeci — Dzień czwarty —