To był mój pierwszy wyjazd na festiwal Brutal Assault do Twierdzy Josefov w Czechach. Śledziłem tę imprezę już od kilku lat i za każdym razem kusiła swoim line-up’em. Tegoroczna edycja była jednak jakby szyta na miarę dla mnie, bo przecież wśród wykonawców znalazłoby się spokojnie kilku, których zawsze chciałem zobaczyć na żywo, a nigdy nie było mi to dane. Cóż, niektóre marzenia się spełniają, trzeba im tylko trochę pomóc i mieć pewną dozę cierpliwości.
— DZIEŃ PIERWSZY — Dzień drugi — Dzień trzeci — Dzień czwarty —
Festiwal rozpoczynał się w środę i już pierwszego dnia miał miejsce mały zgrzyt. Tuż po przekroczeniu granicy polsko-czeskiej pogoda zaczęła się psuć z minuty na minutę, by na miejscu przywitać równo i dość intensywnie padającym deszczem. Ta ponura aura sprawiła, że z rozbiciem namiotu nie było wcale łatwo, trzeba było najmocniejsze opady przeczekać w aucie. W końcu jednak się udało, sprawnie i szybko namiot stanął – można było tuptać na festiwal. Tutaj kolejny zgrzyt: wielkie kolejki, które stały w sumie nie wiadomo po co. Początkowo wyglądało to wszystko strasznie nieciekawie, tym bardziej we wciąż padającym deszczu, na szczęście udało się jakoś przejść do przodu. A tam już wystarczyło dobrze się ustawić, zeskanować bilet, otrzymać opaskę z chipem i ruszyć w kierunku bramek. Przez pogodę i dość niezrozumiałą organizację przy wejściu na festiwal niestety nie dane mi było zobaczyć na żywo Neurosis, na które ostrzyłem sobie nieco zęby. No ale nie można mieć wszystkiego. Zdążyłem przecież na Mastodon! I to w samą porę…
Dosłownie kilka minut po zajęciu dogodnego miejsca w przemoczonym tłumie, na scenie zameldowali się Troy Sanders, Brent Hinds, Bill Kelliher oraz Brann Dailor. Grupa rozpoczęła utworami z ostatniego albumu „Once More ‚Round the Sun” (recenzja tutaj) – „Tread Lightly” oraz „Feast Your Eyes”. Początek niezbyt udany jak dla mnie, ale doskonały na rozgrzewkę. Później bowiem poszły same petardy, kolejno „Blasteroid”, „Oblivion” i ponownie utwory z ostatniego krążka, czyli „The Motherload” i „High Road”. Publika już się rozruszała, ale muzycy ani myśleli dać jej chwili oddehcu. Bo przecież jak tu ustać przy zwariowanych „Aqua Dementia” czy „Bladecatcher”? Zwyczajnie się nie da! A na deser jeszcze genialne „Divinations” i „Blood and Thunder”. Mastodon zaprezentował bardzo przekrojowy set, na którym zabrakło jedynie utworów z debiutanckiego „Remission” (wystarczyło by chociaż „March of the Fire Ants”…). Niemniej grupa w moich oczach zdecydowanie zyskała. Widziałem ich dotychczas tylko raz (Ursynalia 2012) i nie był to udany koncert. Tym razem nie mam zastrzeżeń do niczego, bo nawet Sanders i Dailor jakoś poprawnie śpiewali. O Hindsie nie wspomnę, bo jego partii wokalnych prawie nie było słychać, na szczęście gitarę już bardzo dobrze.
Po Mastodon przyszedł czas na koncert Abbath. Muzyk ten to legendarna postać na scenie black metalu, a zarazem będąca często obiektem drwin. Któż bowiem nie kojarzy zabawnych pseudo-groźnych scen z teledysków Immortal. W dodatku przez cały festiwal tu i ówdzie dało się słyszeć skrzekliwe „abat, abat” – bo tak mniej więcej przedstawił się ze sceny muzyk. Abbath to jednak prócz tej zabawnej otoczki ikona czysto muzyczna. Wkładu Immortal w historię black metalu nie neguje nikt. Na koncercie grupa w składzie Abbath, King (Tom Cato Visnes znany z Gorgoroth), Creature i Ole Farstad zaprezentowała głównie set złożony z utworów Immortal. Bo choć rozpoczęli od „To War!” i „Winterbane” z solowego albumu Abbath, to później słyszeliśmy już niemal wyłącznie utwory macierzystej formacji Olve Eikemiego (tak rzeczywiście nazywa się „abat”). Znalazło się też miejsce na świetny cover „Warriors” grupy I, w której zresztą na basie grał sam Abbath. Sam koncert wypadł przyzwoicie, choć bez wielkich fajerwerków. Najlepiej wypadły jednak utwory Immortal, chociażby „One By One” czy „All Shall Fall” zagrane na finał. Mimo wszystko miło było zobaczyć muzyka z tak wielkim dorobkiem w, co tu dużo mówić, niezłej formie.
Na deser pierwszego dnia miała być Chelsea Wolfe – i była, a deser ten był wyśmienity. To moje pierwsze spotkanie z klimatyczną, lawirującą gdzieś na granicach drone, ambientu i folku artystką. Chelsea zaczarowała publiczność swoją muzyką, w tym również i mnie. Niespieszne, nieco przeciągnięte kompozycje płynęły jedna po drugiej hipnotyzując i oczarowując. Nie byłem w stanie rozpoznać ani jednego utworu, ponieważ znam tylko „Pale on Pale” i ten wybrzmiał na koniec seta, jednak i tak bardzo mi się ten koncert spodobał. Przede wszystkim ze względu na niesamowity klimat, ale również ze względu na tajemniczą i totalnie wkręconą w muzykę osobę Chelsea. Śpiewała niemal cały czas mając zamknięte lub przymknięte oczy, jakby gdzieś podróżowała oderwana od rzeczywistości. Niewiele mówiła do publiczności, poza lakonicznymi podziękowaniami i zapowiedziami kolejnych utworów, a jednak udało jej się zaczarować niemal całą zgromadzoną widownię. Świetny i klimatyczny koncert!
Wspomniałem już o deserze, ale tego dnia udało się zobaczyć jeszcze jeden koncert, a raczej jego część. Chociaż „zobaczyć” to zdecydowanie duże słowo. Po koncercie Chelsea, choć było już ciemno (i wciąż mokro) zdecydowaliśmy się rozeznać w terenie. Tym sposobem dotarliśmy do małej sceny, zadaszonej, gdzie swój koncert grał już przedstawiciel polskiej delegacji na Brutal Assault – śląski Thaw. Zespołu nie udało nam się zobaczyć ponieważ scena było totalnie pokryta dymem, a przez pogodę nie chciał on chyba opuścić namiotu. Gdzieś tam tylko majaczyły sylwetki i tak zakapturzonych (zapewne) muzyków. Ile seta udało mi się zobaczyć? Trudno powiedzieć, było to jakieś 10-15 minut dźwięków bez przerwy. Dźwięków które o wiele bardziej przypominały noise i ambient, aniżeli black metal. Kluczowych fragmentów koncertu po prostu nie udało mi się zobaczyć, miłe to było jednak uzupełnienie dnia pierwszego. Bo później było już tylko piwo, jedzenie i jeszcze trochę piwa. A potem spanie.
Zobacz też:
— DZIEŃ PIERWSZY — Dzień drugi — Dzień trzeci — Dzień czwarty —