Combichrist, Filter, Lord of the Lost – Gdańsk, B90 (23.06.2016)

filter

Długo mi zajęło zabranie się za relację z czerwcowego koncertu Combichrist, Filter i Lord of the Lost w gdańskim klubie B90. Ale po intensywnych dwóch tygodniach koncertowania przyszła chwila na trochę oddechu i nadrobienie zaległości. Bywa też tak, że po kilku dniach czy nawet tygodniach klaruje nam się w głowach ocena danego wydarzenia. Tym razem jednak jest inaczej – na dwa tygodnie po wspomnianym koncercie wciąż czuję się jak po wyjściu z klubu. Nic się w mojej ocenie nie zmieniło, zupełnie jakbym doświadczył czegoś niezapomnianego. I tak też w rzeczywistości było.

Dzień zaczął się natomiast niezbyt fortunnie. Oto na poznańskim dworcu, który miał być wzorem dla innych tego typu budowli w Polsce, po raz kolejny nawalił system sterujący ruchem pociągów. Co za tym idzie (w kierunku Gdańska muszę minąć Poznań) ucierpiałem na tej awarii również ja, a mój pociąg zaliczył przeszło 80 minut spóźnienia. Cały misternie układany plan pobytu w Gdańsku wziął w łeb i przez to też spóźniłem się na część koncertu Lord of the Lost. Patrząc jednak na setlistę na większej połowie byłem, straciłem niecałe dwa utwory (na „We’re All Created Evil” wchodziłem do klubu, jeśli zespół nie zmieniał na trasie setlisty to był to drugi numer). Niemcy pokazali jak grać energetycznie i klimatycznie zarazem. Muzykę tej kapeli określiłbym jako wypadkową The 69 Eyes, HIM oraz Crematory – czyli melodyjne, przebojowe acz nie pozbawione mocy metalowe granie. W setliście znalazły się zarówno utwory z ostatniej płyty zespołu (nie licząc akustycznego „Swan Songs”), takie jak „Fists Up In The Air” czy „Six Feet Underground”. Nie zabrakło też miejsca na cover, w dodatku bardzo zaskakujący. Muzycy zaprezentowali bardzo zmetalizowaną wersję przeboju Backstreet Boys – „Everybody”. Na finał usłyszeliśmy także humorystyczny i przebojowy „La Bomba”, przy którym publiczność już ostatecznie się rozruszała. Lord of the Lost pokazali się z bardzo dobrej strony, zarówno brzmieniowo jak i wizualnie. Nie jestem wielkim fanem muzyki, którą prezentują, choć muszę przyznać, że na żywo sprzedali ją w bardzo atrakcyjnej formie i koncert naprawdę mi się podobał.

Drugi na liście startowej był zespół, dla którego tarabaniłem się pół kraju, i którego zobaczenie na żywo miało być dla mnie spełnieniem marzenia. Mowa oczywiście o Filter, amerykańskiej legendzie industrialnego grania, którą w kategorii industrialnego rocka stawiać można tylko nieco niżej niż Nine Inch Nails. Grupa dowodzona przez Richarda Patricka, powiązanego zresztą w przeszłości NIN, prezentuje zdecydowanie bardziej gitarową wersję industrialu. Przy okazji Patrick ma też dwa wielkie talenty: niesamowity głos i umiejętność pisania przebojowych piosenek. Wystarczy posłuchać sztandarowego „Hey Man, Nice Shot” żeby to potwierdzić. Zespół promował swój ostatni krążek, zaskakujący, old schoolowy i bardzo NIN-owy „Crazy Eyes”. Ciekawe więc jest to, że grupa zdecydowała się na bardzo przekrojowy set, w którym nie zabrakło miejsca na przeboje (wspomniany „Hey Man, Nice Shot” czy też „Take a Picture”) oraz utwory nieco mniej znane („Jurassitol” albo „You Walk Away”). Z nowego albumu usłyszeliśmy m.in. „Nothing in My Hands” oraz przebojowy „Pride Flag”. Publiczność bardzo rozgrzała zapowiedź i wykonanie „American Cliche”, który zadedykowany został nijakiemu Donaldowi Trumpowi. Na finał zespół zagrał oczywiście „Hey Man, Nice Shot”, zaśpiewany wspólnie ze zgromadzoną widownią. Był to pierwszy koncert Filter w Polsce, ciekaw jestem czy doczekamy się kolejnego w przyszłości. Muzykom przyjęcie przez polskch fanów bardzo się podobało, chyba, że była to taka sceniczna kurtuazja. Jeśli tak – to są w niej mistrzami (w szczególności Patrick), jeśli natomiast nie (a w to wierzę), to mam nadzieję na powrót zespołu w przyszłości. Moje marzenie się spełniło, Filter zagrał znakomity i energetyczny koncert, zawarł w tym krótkim secie całą swoją esencję i charakter. Jedyne czego im zabrakło to czasu – koncert jak na taką gwiazdę uważam za skandalicznie krótki. Przez to pewnie też w setliście nie zmieściły się „Dose”, „Gerbil” czy piosenkowego „Surprise”. Trzymam jednak kciuki, że jeszcze u nas zagrają, jako samodzielna gwiazda i będą mogli łupać do upadłego.

Na finał zespół, którego byłem bardzo ciekaw jak wypada na żywo – Combichrist. Od znajomego, który widział ich już dwa razy, miałem sprzeczną informację. Jako support Rammstein wypadli znakomicie, natomiast na Brutal Assault bardzo słabo. Jak więc zagrali w Gdańsku? ZNAKOMICIE! Nowy materiał grupy w wersji koncertowej prezentuje się wyśmienicie, a zwrot ku bardziej rockowemu graniu uważam za niezły ruch. Przebojowe numery takie jak „My Life My Rules”, „Skullcrusher” czy „Slakt” swoimi nośnymi riffami po prostu zmuszają do rytmicznego podrygiwania. A kiedy wymieszamy je z przebojowymi „Get Your Body Beat” czy „Fuck That Shit” otrzymamy mieszankę wybuchową, która nie może na koncertach nie wypalić. I tak też cały Combichrist wystrzelił, w powietrzu latały bębny, muzycy skakali jak opętani, a energia niosąca się ze sceny szybko opanowała również publiczność. Zespół świetnie prezentuje się na żywo, bardzo podoba mi się pomysł z dwoma perkusjami. Uszczypliwości i wzajemne uprzejmości dwóch panów za garami oglądało się z dużą przyjemnością. Podobnie świetną robotę sceniczną robili basista i gitarzysta, a później jeszcze Oumi Kapila (aktualny gitarzysta Filter), który w kilku ostatnich utworach towarzyszył Combichrist. Jest on producentem ostatnich ich płyty, więc nie ma co się dziwić, że wyruszyli we wspólną trasę i lubią sobie razem zagrać. Był to mój pierwszy koncert Combichrist i uważam, że był bardzo dobry. Może nie trafiłem na najlepsze lata tej kapeli, bo pomimo wolty gatunkowej to zespołowi jednak daleko do lat świetności twórczej (uwielbiany przeze mnie „What The F”k Is Wrong With You People?” to niedościgniony wzór), ale mimo wszystko koncert był bardzo udany.

Na łamach ProgRock.org.pl zapowiadałem ten koncert jako „salwę industrialnych dźwięków”, pisałem też o „industrialnym bombardowaniu”. Te słowa po koncercie utrzymują swoje znaczenie, z tym, że teraz mógłbym je napisać z potrójnym wykrzyknikiem. Lord of the Lost, Filter i Combichrist pokazali w Gdańsku jak wiele różnych i ciekawych odcieni ma muzyka industrialna. Było przebojowo, było klimatycznie, było energetycznie, melodyjnie i noise’owo. Czego chcieć więcej? Może tylko nieco dłuższych koncertów na takich trasach.

PS. Sorry za jakość zdjęcia, ale mój telefon nic więcej nie wykręci…