Nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz przyszło mi zobaczyć Opeth na żywo. Ostatnia ich wizyta w 2012 roku mnie niestety ominęła, z powodów różnych. Niemniej jednak bardzo żałowałem, że po fantastycznym „Heritage” nie zobaczyłem zespołu w wersji scenicznej. Tym razem tego błędu nie powtórzyłem i po równie znakomitym „Pale Communion” po prostu musiałem Opeth na żywo zobaczyć po raz kolejny. Wybrałem się więc 27 października do Warszawy, prosto z Krakowa.
Dzień wcześniej bowiem dane mi było zobaczyć, również nie pierwszy raz, Anathemę wraz z Mother’s Cake w roli supportu, właśnie w stolicy Małopolski. O tym koncercie pewnie jeszcze napiszę, ale póki co skupię się na wspomnianej dacie 27 października. Podróż z Krakowa rozpocząłem wypoczęty, bo i pospać smacznie i długo można było. A koncert wspomnianych zespołów – prócz sporej duchoty w krakowskim Studio – nie wyssał ze mnie zbyt wielu sił witalnych. Pełen optymizmu i energii wyruszyłem więc czerwonym busem z namalowanym bocianem ku stolicy. Czy miałem obawy? Pewnie: czekała mnie pokoncertowa, samotna noc na Dworcu Centralnym. Warszawy też kompletnie nie znam, na szczęście zaopatrzony byłem w odpowiednie mapki, a i wywiad środowiskowy poczyniłem przed wyjazdem konkretny. Ale jeszcze więcej obaw miałem co do samego koncertu…
Pierwsza z nich dotyczyła formy wokalnej duszy, serca i mózgu zespołu, czyli oczywiście Mikaela Åkerfeldta. Oglądając kilka występów z letnich festiwali europejskich w streamingach na żywo można było usłyszeć jak bardzo słabo brzmi growl tegoż pana. Pewnie nierzadko spowodowane było to puszczeniem strumienia audio prosto z konsolety i bez jakiegokolwiek przetwarzania. Niemniej jednak ta wątpliwość została szybko rozwiana, bo Mikael ryczał na warszawskim koncercie po prostu fantastycznie, jak za dawnych dobrych lat – a nawet lepiej. Widać do regularnej trasy przygotował się o wiele bardziej niż do kilku letnich festiwali promocyjnych (bo kilka z nich miało miejsce jeszcze przed premierą „Pale Communion”).
Druga moja wątpliwość dotyczyła materiału jaki znalazł się na „Pale Communion”. I choć nie była to tak oczywista wątpliwość, jaką mógłbym mieć gdyby album był podobny do „Heritage”, to jednak nadal dość spore miałem obawy. W końcu najnowsza płyta Szwedów nie jest najlepszym materiałem koncertowym – to jednak i tak o niebo lepszym niż wspomniana już poprzedniczka. Na szczęście i ta obawa szybko została mi z głowy wybita. Już pierwsze dwa utwory, które wybrzmiały w warszawskiej Progresji to udowodniły. „Eternal Rains Will Come” i „Cusp of Eternity” zabrzmiały doskonale, pełne mocy i energi, przebojowo! Zwyczajnie słychać było jak wiele „starego Opeth” drzemie w „nowym Opeth” i jak bezpodstawne były moje (oraz pewnie sporej części innych fanów) obawy.
Ale zanim przejdę do koncertu samego gwoździa programu muszę też słów kilka napisać o supporcie. Alcest – bo o tym francuskim zespole mowa – znałem już z kilku nagrań, a do niektórych swego czasu nawet często wracałem. Choć wielkim fanem nigdy nie byłem to jednak z nieukrywaną radością przyjąłem wiadomość o tym, że będą supportować Opeth. Alcest jak na rozgrzewaczy przystało zaserwował całkiem energetyczny set. Wśród dosłownie kilku utworów zespół przemycił garść najnowszych nagrań z albumu „Shelter” i przemieszał je ze starszymi wydawnictwami – z fantastycznym „Autre Temps” z płyty „Les Voyages de l’Âme” na czele. Francuska grupa zaprezentowała się z najlepszej strony, serwując klimatyczną, pełną pasji, wciągającą muzykę. Koncert Alcest bardzo mi się spodobał i chętnie zobaczę chłopaków jeszcze kiedyś na żywo. Co więcej – przekonuję się coraz bardziej do ich albumów!
Po kilkunastominutowej przerwie nadszedł czas na danie główne, czyli Opeth. Koncert – jak już wspomniałem – rozpoczęły utwory z najnowszej płyty „Pale Communion”. Później natomiast zespół zaskoczył naprawdę chyba całą publiczność zgromadzoną tego wieczora w Progresji. Otóż Åkerfeldt i spółka zaprezentowali nam utwory z dosłownie WSZYSTKICH (poza debiutanckim „Orchid”) albumów. Szok? Owszem, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że średnia długość trwania utworu Opeth to przeszło 10 minut, a w dyskografii zespołu już mamy 11 albumów. Koncert trwał więc wystarczająco długo, ale nie na tyle długo by słuchaczy znurzyć. Setlista ułożona idealnie, rozbudowana i przekrojowa w kontekście całej historii zespołu.
Znalazły się na niej również tzw. żelazne punkty programu, a wśród nich oczywiście „Windowpane” z „Damnation”, „The Lotus Eater” z „Watershed” czy „Deliverance” z albumu o tym samym tytule. Wszystkie te utwory zabrzmiały świetnie, natomiast najciekawszymi kąskami były zdecydowanie utwory, które rzadziej można usłyszeć w wersji live. A do takich utworów z pewnością należą chociażby „The Moor” (album „Still Life”) czy „Bleak” z monumentalnego „Blackwater Park”. To właśnie te kompozycje zrobiły na mnie największe wrażenie, bo ich też najmniej się spodziewałem.
Niemniej dobrze wypadły utwory z dwóch ostatnich – tych „innych” – albumów. Z „Heritage” usłyszeliśmy w Warszawie singlowy „The Devil’s Orchard”, który w wersji koncertowej nabiera dodatkowej mocy, a chóralnie wyśpiewane przez publiczność „God is dead” jeszcze wzmocniło wydźwięk kompozycji. Z najnowszej płyty, oprócz otwierających koncert singli („Eternal Rains Will Come” i „Cusp of Eternity”) usłyszeliśmy również spokojniejszy „Elysian Woes”. Utwór ten umiejscowiony tuż przed „Windowpane” w samym środku setlisty dał publiczności chwilę na złapanie oddechu. Oba te utwory były najspokojniejszymi i najcichszymi momentami w całym koncercie.
Czy żałuję, że wybrałem się w taką wariacką samotną podróż do Warszawy? Ani trochę! Zobaczyć Opeth w takiej formie, z tak wspaniałą setlistą i w świetnym klubie – bezcenne. Więc jak mógłbym żałować. Był to najlepszy koncert Opeth na jakim byłem, z pewnością nie ostatni. Teraz tylko wyczekiwać kiedy znów Mikael i spółka odwiedzą Polskę. I może tym razem nie będę musiał koczować przez całą noc na Dworcu Centralnym po koncercie? A zresztą… nawet jakbym musiał – powtórzyłbym to. Życzę sobie i Wam szybkiego powrotu Opeth do Polski!
Autorem zdjęcia umieszczonego do góry jest Paweł Bogdan. Zdjęcie wykorzystane za zgodą autora, cała galeria dostępna tutaj.