Zachęcony udziałem w plebiscycie Prog-Plebiscyt 2013 na najlepszy album Anno Domini 2013 postanowiłem krótko opisać moje typy. Wyszedł mi z tego całkiem pokaźny artykuł, więc postanowiłem się nim podzielić ze wszystkimi czytelnikami ProgRock.org.pl. Poniżej prezentuję własną, subiektywną opinię na temat najlepszych albumów roku 2013, znalazło się w nim także kilka polskich propozycji. W dalszej kolejności moje typy na najlepsze polskie single 2013 roku (osobne głosowanie). Dodałem też krótki akapit o krążkach, które mnie zawiodły.
Artykuł oryginalnie ukazał się na łamach ProgRock.org.pl, dostępny tutaj: KLIK
15. HETANE – Animan
Płyta nie prog-rockowa w prog-rockowym plebiscycie? Dlaczego nie! Słuchając „Animan” można poczuć pustynny piach zgrzytający w zębach. Jest to jednak bardzo przyjemne uczucie, choć paradoksalnie Hetane z pustynią ma raczej niewiele wspólnego. Wrocławska formacja wspaniale połączyła rytmiczny, transowy stoner rock z industrialną elektroniką, ubarwiając wszystko pięknym, hipnotyzującym wokalem o bardzo przyjemnej barwie. Hetane nie łączy wiele z rockiem progresywnym, jednak jeśli rozumieć dosłownie drugi człon tego określenia – jest to jak najbardziej postępowa muzyka, a album sam w sobie jest bardzo nowatorski i odkrywczy. „Animan” na długo zagościł w moich głośnikach i słuchawkach. Silna polska propozycja, która spodobać się może wielu miłośnikom progresji. W szczególności polecam utwory „Spy”, „Golden Snakes” oraz „Sleep-Walkers”.
14. BLACK SABBATH – 13
Dużo zostało o tym krążku napisane zanim się ukazał, a jeszcze więcej po premierze. Ale co tu dużo mówić, legenda powróciła i to w bardzo przyzwoitym stylu. „13” na pewno nie jest najlepszym albumem w dyskografii Black Sabbath, a każdy pojedynczy utwór z uwielbianego przeze mnie „Paranoid” przewyższa ten krążek w całości. Jednak trzynaste dzieło Ozzy’ego, Iommi’ego i Butlera (wspomaganych przez Brada Wilka, perkusistę Rage Against The Machine) to bardzo solidny kawał rocka. Album ten to powrót do korzeni, pełen ładunek sentymentalny i kilka bardzo ciekawych kompozycji, jak np. „God Is Dead?” czy „End of the Beginning”. Gdyby okroić „13” do pięciu lub sześciu utworów to mielibyśmy genialną EP, a tak mamy bardzo solidny album. Możecie jeszcze zapytać dlaczego umieściłem go w plebiscycie na prog-rockową płytę roku? Bo uważam, że Black Sabbath to formacja ważna dla wszystkich gatunków rocka, mająca silny wpływ na ogromną rzeszę zespołów. Poza tym zawsze jakiś pierwiastek progresji w muzyce Sabbathów był. Tak czy inaczej jest to godne zamknięcie dyskografii Black Sabbath, bo chyba kolejnych albumów możemy się nie doczekać. Choć chciałbym się mylić…
13. NOSOUND – Afterthoughts
Przyznam się szczerze, że nie do końca byłem pewien czy w ogóle umieszczać ten album w swoim zestawieniu. A to dlatego, że twórczość Nosound od samego początku istnienia grupy nadaje się raczej do słuchania w smutne i ponure dni. Bo to taka muzyka, bardzo ambientowa, charakteryzująca się niespiesznym tempem i elementami post-rockowymi, można by powiedzieć, że idealna na jesień. I właśnie w tym okresie album ten często mi towarzyszył. Na szczęście tym razem nie jest aż tak ponuro jak to bywało na poprzednich krążkach, bo choćby końcowa część „Wherever You Are” napawa nadzieją, że świat wcale nie jest taki smutny. A na przykład przepiękne „Paralysed” ozdobione zostało świetną solówką, której nie powstydziłby się chyba nawet David Gilmour. „Afterthoughts” to klimatyczna i ciekawa propozycja, szczególnie dla fanów wczesnego Porcupine Tree oraz No-Man.
12. TENEBRIS – Alpha Orionis
Druga polska pozycja w moim zestawieniu, dla wielu pewnie zaskakująca. Nazwa Tenebris obijała mi się o uszy gdzieś w przeszłości, gdy jeszcze dość sporo słuchałem death metalu i pochodnych różnego rodzaju. Zaskoczony byłem więc, że Tenebris przewijać się zaczęło w mediach związanych z progresywną muzyką, szczególnie, że kojarzyłem zespół ze wspomnianym „śmiertelnym” gatunkiem. Dziś faktycznie muzyka tej łódzkiej formacji wyewoluowała w bardzo specyficzny i charakterystyczny progresywny metal. A album „Alpha Orionis” na długo zagościł w moim odtwarzaczu, bo ma w sobie naprawdę sporo ciekawych pomysłów. Są fragmenty nieco industrialne, np. „Of Zerpanitum”, pojawiają się wstawki czysto metalowe jak w „Black Ezekiel”, ale całość jest utrzymana w bardzo ciekawym klimacie. Nieco psychodelicznie, nieco space-rockowo, bardzo bogato aranżacyjnie. Przez utwory przewija się masa pomysłów, ozdobników, bombardowanie dźwiękami. „Alpha Orionis” jest moim zdaniem najciekawszą polską propozycją tego roku! Niestety, w moim odczuciu niezbyt dobrze nagraną…
11. VOTUM – Harvest Moon
…i dlatego miejsce wyżej postanowiłem sklasyfikować Votum. Wydany w lutym album Harvest Moon stawia ten zespół w ścisłej czołówce polskiego prog rocka. Dla mnie osobiście jest to wydawnictwo o wiele ciekawsze niż np. najnowszy album Riverside. Krążek brzmi świetnie pod każdym względem, kompozycyjnie również jest bardzo dobrze. „First Felt Pain” słucha się z zapartym tchem, „New Made Man” jest bardzo przebojowe, natomiast „Coda” swoją mocą sprawia, że cały drżę – ma bardzo Tool’owy posmak. A to bardzo lubię! Jedyne co delikatnie mnie w czasie słuchania tego albumu niepokoi, to pewna rutyna jaką wyczuwam w muzyce Votum. Panowie z Warszawy nagrywają kolejny świetny album, ale czy nie popadają tym samym w pewien rodzaj wyrafinowania? Może to złudzenie, fałszywe odczucie. Nie mnie to oceniać, jednej rzeczy mi na „Harvest Moon” brakuje. Jest nią brak wyczuwanej w muzyce pewnej spontaniczności i radości grania. Niczego muzykom Votum nie chcę odejmować, ale poczucie radości z muzyki odczuwałem zarówno przy „Time Must Have A Stop” jak i słuchając „Metafiction”. Niemniej jednak wśród tegorocznych polskich pozycji – mój faworyt. Bo choć było wiele dobrych polskich albumów, to jednak na świecie działo się o wiele więcej i ciekawiej, stąd tak niewiele miejsca miałem na polskie propozycje.
10. VOLTO! – Incitare
I jedną z takich perełek światowych jest Volto!. Jestem fanem Tool, a jak wiadomo formacja ta nie rozpieszcza swoich fanów kolejnymi wydawnictwami. Dlatego też są oni zmuszeni do śledzenia poczynań poszczególnych jej członków. Jednym z takich pobocznych projektów jest Volto!, w którym udziela się perkusista Danny Carey. Nie należy jednak oczekiwać muzyki podobnej do Tool, bo Danny wszystkim wtajemniczonym dał się już jakiś czas temu poznać jako człowiek wszechstronny, w szczególności lubiący muzykę fusion, jazz, progresywny rock, choć nade wszystko muzykę improwizowaną (Danny, jak i drugi członek Volto! – John Ziegler, są stałymi bywalcami Monday Night Jamz w klubie The Baked Potato w Los Angeles). „Incitare” to debiutancki album Volto!, projektu powstałego na bazie klubowych spotkań. To pełen energii, ciekawy instrumentalny rock, będący swoistym zapisem improwizacji. Wszystkie kompozycje są na podobnym poziomie, przyjemnie się słucha całości, a jedyne czego może czasami brakować to partii wokalnych. Ale z założenia miało ich nie być, więc to żaden minus. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana rocka progresywnego. Doskonały soundtrack do codziennych czynności, a jakże – i taką rolę muzyka też musi „umieć” dobrze spełniać!
9. AMPLIFIER – Echo Street
Brytyjski Amplifier szturmem wbił się w prog-rockową czołówkę. Przynajmniej z mojego punktu widzenia, ponieważ poznałem ten zespół dopiero w 2010 roku, czyli jakiś czas po ich debiucie. Najnowsze wydawnictwo „Echo Street” to pierwszy krążek, który ukazał się nakładem wytwórni znanej wszystkim w progresywnym światku, czyli Kscope. Początkowo miałem pewne obawy, bo wiele albumów tam wydawanych spotyka się z dotknięciem nijakiego Stevena. A znając twórczość Amplifier nie spodziewałbym się z takiego dotyku niczego dobrego (nie ujmując wspomnianemu Panu!). Po prostu bałem się o pewnego rodzaju autonomiczność jaką zespół charakteryzował się już wcześniej, wydając albumy własnym sumptem. Amplifier pozostał jednak sobą i na „Echo Street” nadal podąża w kierunku obranym choćby na „The Octopus”. Album zawiera zarówno psychodeliczne utwory (tytułowy „Echo Street”), rozbudowane i długie kompozycje („Extra Vehicular”, „Paris In The Spring”) czy przebojowe piosenki, jak choćby „Between Today And Yesterday”. Najmocniejszym punktem jest jednak świetny, hipnotyzujący „The Wheel”. Jeśli kiedykolwiek komuś przyjdzie do głowy tworzyć zestawienie najlepszych utworów Amplifier to ten kawałek musi zajmować jedną z topowych pozycji. Co tu dużo pisać – zespół, któremu przewodzi Sel Balamir, wydał kolejny świetny album!
8. JOLLY – The Audio Guide to Happiness vol. II
Druga część dwupłytowego albumu amerykańskiej formacji Jolly w zamierzeniu miała ukazać się wcześniej. Nieprzyjemne przygody muzyków w okresie od wydania pierwszego rozdziału „Muzycznego Przewodnika ku Szczęściu” spowodowały pewne opóźnienia. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, a Jolly powraca w jeszcze lepszym stylu niż na poprzednim krążku! „The Audio Guide to Happiness vol. II” to kawał bezkompromisowego, mocnego prog-metalu. „Dust Nation Bleak” czy „Firewell” wgniatają w fotel, natomiast „Aqualand And The Seven Suns” czy „While We Slept In Burning Shades” pozwalają na chwile oddechu. Jolly podnosi sobie poprzeczkę coraz wyżej z albumu na album. Kiedy pierwszy raz słuchałem tego krążka poczułem się naprawdę szczęśliwy, że taką muzykę się tworzy i mogę jej słuchać. Czyli jednak coś w tym albumie jest, co z pewnością wprawia człowieka w euforyczny stan. Polecam sprawdzić!
7. KARNIVOOL – Asymmetry
Karnivool to australijska formacja, która systematycznie pnie się w górę w progresywnym światku. Rozgłos zyskała już debiutanckim albumem, moje serce zdobyli natomiast krążkiem „Sound Awake”. Trzecim wydawnictwem w dorobku tego zespołu jest właśnie „Asymmetry”. Dojrzeli chłopcy, nagrali perfekcyjny materiał, dopracowany pod każdym względem i niesamowicie spójny. Całości słucha się z niesamowitym zaangażowaniem przez całe ponad 60 minut! „Asymmetry” jest jednak zdecydowanie bardziej skomplikowanym albumem niż poprzedzający „Sound Awake”. Karnivool serwuje mnóstwo trudnych, matematycznych rytmów, świetnych przejść, zmian tempa, pozornie niepasujących do siebie brzmień, no i dosyć toporny, przytłaczający klimat. Stąd prawdopodobnie taki tytuł albumu: asymetria, czyli coś niestandardowego, niepowtarzalnego, nie posiadającego swojego odbicia. Wszystko to jednak wielkie atuty. Dodatkowym plusem dla tego krążka jest fantastyczne DVD dołączone do wersji rozszerzonej, które zawiera koncert zarejestrowany w czasie trwania trasy promującej drugi album grupy.
6. TESSERACT – Altered State
„Altered State” to album kompletny i przemyślany, dopracowany w każdym calu oraz będący kolejnym krokiem w rozwoju brytyjskiej grupy TesseracT. Jest to krążek, który w pełni zasłużenie może aspirować do miana genialnego. Mimo trudnego w odbiorze materiału muzycy tej młodej formacji nieco spuścili z tonu, przynajmniej w porównaniu z poprzednim wydawnictwem. „Altered State” nadal obfituje w połamane, djentowe rytmy („Palingenesis”), przytłaczające riffy i salwy dźwięków, jednak czasami zwalnia jak np. w „Calabi-Yau” czy „Singularity” i pieści uszy czysto art rockowymi brzmieniami. I jeszcze ten saksofon! Krążek będący jedną z najciekawszych tegorocznych propozycji dla miłośników metalu progresywnego. Pozwala postawić TesseracT w gronie najlepszych w tym gatunku. Z niecierpliwością będę wyczekiwał kolejnych wydawnictw tej grupy, którą dopiero w tym roku poznałem.
5. IHSAHN – Das Seelenbrechen
Poczynania tego charyzmatycznego Norwega śledzę z wielka ciekawością. Każdy kolejny krążek wywodzącego się z black metalu (Ihsahn to lider legendarnej dla gatunku grupy Emperor) muzyka jest odkryciem jedynym w swoim rodzaju. Mimo olbrzymich różnic pomiędzy wszystkimi wydawnictwami łączy je przede wszystkim charakterystyczny wokal oraz wyraźne nawiązania do black metalu. Tak skrajnych stylistycznie cytatów w muzyce progresywnej nie jest zbyt wiele, a Ihsahn wyznacza nowe ścieżki dla współczesnej muzyki metalowej, szczególnie tej ekstremalnej. „Das Seelenbrechen” jest kolejnym tego przykładem. Album perfekcyjny pod kątem kompozytorskim, klimatyczny i nieprzewidywalny. Ihsahn pełnymi garściami czerpie z dokonań zespołów progresywnych z lat 70 i miesza je z współczesnym, nieco już zapomnianym najczarniejszym odcieniem metalu. Pierwsza część albumu to szereg wspaniałych kompozycji jak „NaCl” czy „Hiber”, ozdobionych piękną, nieco ambientową balladą „Pulse”. Druga część przypomina bardziej wynik improwizacji, które jednak wciągają w mroczny, psychodeliczny trans. Jak dla mnie – genialne dzieło!
4. MONKEY3 – The 5th Sun
Zespół ten szturmem wbija się do mojego rankingu i od razu plasuje się tuż za podium! Monkey3 to szwajcarska formacja kojarzona głównie z nurtem stoner-rocka, a konkretniej bardziej psychodelicznej jego odmiany. Znałem zespół już za sprawą albumu „Beyond The Black Sky”, który jednak nie do końca do mnie trafił. Pierwsze przesłuchanie „The 5th Sun” było więc dla mnie sporym zaskoczeniem. Zespół poszalał i to z rozmachem, nagrał instrumentalny album, który nie pozwala się wyłączyć i oderwać od niego ucha. Ten krążek po prostu wciąga! Rozpoczynający album „Icarus” to piękna suita, z której pomysły mogłyby być podwaliną dla co najmniej dwóch albumów. „Once We Were…” to numer energetyczny do granic, „Birth Of Venus” czaruje klimatem. Fantastyczna pozycja dla wszystkich miłośników nietuzinkowego grania. Najlepszy album końcówki roku, niestety na podium moim zdaniem troszeczkę jeszcze zabrakło. Polecam jednak bardzo mocno!
3. LEPROUS – Coal
Miałem bardzo duży dylemat z obstawieniem podium. Nadal odnoszę wrażenie, że któryś z albumów przewartościowałem, a któryś z nich skrzywdziłem zbyt niską lokatą. Najchętniej wszystkie z nich upchałbym na miejscu pierwszym. Koniec końców zastosowałem metodę losowania. Rzucałem kostką po dziesięć razy na każdy z trzech albumów, wypadło tak, że Leprous znalazł się na najniższym stopniu podium. Równie zaszczytnym, bo 2013 rok obfitował (jak widać powyżej i na liście nominowanych do Plebiscytu) w wiele bardzo dobrych albumów. Zespół ten poznałem przy okazji ich poprzedniego albumu „Bilateral”, który na bardzo długo zagościł w moich głośnikach. „Coal” jest kontynuacją awangardowego stylu jaki obrała sobie ta norweska formacja. Album ma wszystko: piękną balladkę „The Cloak”, szaloną kompozycję pod tytułem „Foe”, czy genialne „Chronic” lub „Contaminate Me”. Leprous kroczy w bardzo dobrym kierunku serwując nam dwa świetne albumy z rzędu. Jeśli utrzymają poziom na kolejnym krążku – wróżę tej kapeli, przy odrobinie szczęścia, same sukcesy. Bo już rozsiadają się pomiędzy wielkimi metalu progresywnego, choć póki co dosyć nieśmiało. Wyłącznie ślepy los zadecydował, że otrzymują ode mnie brązowy medal.
2. HAKEN – The Mountain
Na drugiej pozycji decyzją kostki do gry uplasował się Haken. Po premierze tego albumu zrobiło się głośno o tej angielskiej formacji. Dlaczego? Bo premiera prawie zbiegła się z najnowszym krążkiem Dream Theater. I co z tego wynikło… ano to, że Haken zjadł teatr marzeń na śniadanie, popijając ciepłą kawką i sprawiając, że całe najnowsze dzieło amerykanów przy takim „Pareidolia” czy „Cockroach King” jest maleńkie. „The Mountain” to album, który stawia Haken w czołówce zespołów prezentujących progresywny metal, bo jest to album dopracowany w najmniejszym szczególe, przełomowy i nowoczesny. Anglicy łączą wszystko to co w progu lubię najbardziej nieprzewidywalność, niepokorność, szaleństwo i perfekcję zarazem. Haken wydał genialny album (nie bójmy się tego stwierdzić już teraz, za dziesięć lat powiem to samo), i gdyby nie kilka innych krążków pewnie to Anglicy wiedliby prym we wszystkich tegorocznych plebiscytach. Choć i tak wróżę, że zdobędą niejedno pierwsze miejsce. U mnie zdobywają medal srebrny, tak chciał ślepy los.
1. STEVEN WILSON – The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)
Tadam, tadam! Kostka do gry zadecydowała, że w moim plebiscycie na najlepszy album roku wygrał Steven Wilson! Może zabrzmi to dla niektórych dziwacznie, ale jako fan progresywnego grania długi czas nie mogłem przekonać się do Porcupine Tree, a co za tym idzie również do Stevena. I tak całościowo to nadal nie mogę, choć kilka albumów naprawdę bardzo lubię. Tak czy inaczej najnowszy album solowy Wilsona urzekł mnie do tego stopnia, że urósł w moich oczach do faworyta tegorocznych zestawień. Konkurencja była silna, więc musiałem losować. Ale „The Raven…” już od samego początku, za sprawą dźwięków „Luminol” hipnotyzuje, urzeka lekkością grania i swobodą kompozytorską. Dodatkowo cały album ma świetny klimat, a to choćby tytułowego utworu lub wspaniałego „Drive Home”. No i świetny „The Watchmaker”. Piękny „Holy Drinker”! Zaraz, czy ja nie wymieniłem już czasami wszystkich utworów z tego albumu? W sumie to nie ma słabych fragmentów na tym krążku, po prostu. Wilson czaruje, Wilson udowadnia swoją wielkość, Wilson zawraca mi w głowie. Kto by pomyślał, bo na pewno nie ja jakieś 5-6 lat temu. Cóż, chyba dorosłem do tego by bosego polubić. Pokłony! Złoto dla Stevena Wilsona, tak chciał ślepy los. Choć osobiście obsypuję złotem całe podium, ale Plebiscyt ma pewne reguły, więc trzeba się ich trzymać.
A teraz jeszcze krótko o tym kto mnie najbardziej w tym roku zawiódł. Zacznę od Riverside, którego najnowszy album „Shrine Of New Generation Slaves” kompletnie mnie nie zaskoczył, a już przy pierwszym przesłuchaniu dość konkretnie wynudził. Pan Mariusz i spółka poszli troszkę na łatwiznę (wiem, że niektórzy gotowi będą mnie ukrzyżować, bo śmiem kalać wizytówkę polskiego prog rocka, ale cóż… zaryzykuję) budując dwa pierwsze utwory na bazie jednego, ciągnącego się w nieskończoność riffu. Są oczywiście fragmenty niezłe, które gdzieś w tyle głowy pobrzmiewają echami genialnych „Out Of Myself” czy „Second Life Syndrome”. Ale cały album niczego nowego nie wnosi, dla mnie najsłabsze wydawnictwo spod znaku Riverside. Najsłabszym krążkiem pochwalić się też może Dream Theater, który już od czasu „Octavarium” zdaje się zjadać swój ogon i zjeżdża bez trzymanki po równi pochyłej, jeśli chodzi o poziom wydawanych albumów. „Dream Theater” nudzi, jedynym konkretnym i wartym mojej uwagi utworem jest instrumentalny „Enigma Machine”, poza tym wieje nudą jak nigdy wcześniej. Jedna kompozycja to troszkę za mało. I nie pomogła zmiana perkusisty, czyżby Mike Portnoy już parę ładnych lat temu wyczuwał, że będzie tylko gorzej i dlatego postanowił opuścić teatralne szeregi? On sam wydał całkiem fajny albumik pod szyldem The Winery Dogs, a jego macierzysta formacja wydała całkiem niefajny albumik pod szyldem Dream Theater. To takie dwie największe „wtopy” na arenie polskiej i międzynarodowej, słabszych albumów mógłbym pewnie znaleźć więcej… ale pora na najlepsze polskie single A.D. 2013!
Najlepsze polskie single 2013 roku
W Prog-Plebiscycie wybieramy również najlepszy polski singiel 2013 roku. Tutaj już nie bawiłem się w specjalne argumentowanie swoich wyborów. Za najlepszy uznałem utwór Retrospective, który to nie dość, że ma zdecydowane znamiona przeboju (radiowego wręcz!), to jeszcze pochodzi z wspaniałego albumu „Lost In Perception”. Znalazły się oczywiście utwory z płyt, które umieściłem w powyższym zestawieniu, czyli Votum oraz Tenebris, tym razem uznałem jednak, że „Adha Pawn” jest o wiele lepszym utworem niż „Bruises”. Przesłuchałem wszystkie single (na które można było głosować), których nie znałem i wielkim zaskoczeniem był dla mnie Blindead, który postanowiłem umieścić na czwartym miejscu. Świetny numer panowie, gratulacje! Oprócz tego podobały mi się również utwory HellHaven, Animations czy AnVision… ale niestety, miejsc jest tylko pięć.
5. VOTUM – Bruises
4. BLINDEAD – S1
3. TIDES FROM NEBULA – Only With Presence
2. TENEBRIS – Adha Pawn
1. RETROSPECTIVE – Ocean Of A Little Thoughts