Leprous – Coal (2013)

leprous-2013-coal

Zróbmy coś szalonego – pomyślał sobie kiedyś pewien Norweg o imieniu Einar i nazwisku Solberg. I tak być może powstał zespół Leprous. W wielkim skrócie zapewne, ale przymiotnik „szalone” w różnych odmianach i połączeniach mógłby służyć za synonim dla nazwy tego norweskiego zespołu. Rzadko spotyka się tak świeże spojrzenie na muzykę metalową, ale nie tylko. Spectrum zainteresowań muzyków Leprous obejmuje nie tylko metal, rock, ale też awangardę, jazz, fusion, operę, muzykę poważną. Wymieniać, a wymieniać!

No dobra, ale skąd oni się w ogóle wzięli? Na pierwsze ich wydawnictwa przyznam się szczerze – nigdy nie natrafiłem. A były to aż trzy albumy (w tym jedno EP), wydane kolejno w roku 2004 („Silent Waters”), 2006 („Aeolia”) oraz 2009 (Tall Poppy Syndrome). Pierwszy mój kontakt z Leprous, będący od razu dość sporym szokiem, nastąpił po premierze albumu „Bilateral” z 2011 roku. Krążek uderzył mnie swoim niesamowitym klimatem oraz świetnym pomysłem na to jak wpleść awangardę i specyficzny humor w muzykę metalową. Humor przejawia się już w dość dziwacznej okładce albumu. Ale nie będę się tutaj rozpisywał, ponieważ ta recenzja dotyczyć będzie najnowszego wydawnictwa spod szyldu Leprous – wydanego w 2013 roku „Coal”. Do poprzednika w dyskografii na pewno jeszcze kiedyś wrócę bo jest tego wart…

Leprous, jak już wspomniałem, istnieje na scenie parę ładnych lat. W skład zespołu wchodzi pięciu muzyków o trudnych, skandynawskich imionach i nazwiskach (których Wam oszczędzę), w konfiguracji dość standardowej: dwóch gitarzystów udzielających się również wokalnie, wokalista grający na klawiszach, bas i perkusja. Ale o jednym nazwisku należy wspomnieć i myślę, że jest ono dość znaczące w historii zespołu Leprous. Otóż mam na myśli nijakiego Ihshana. Tak jest, tego Ihshana! Dla niewtajemniczonych: to jeden z pionierów black metalu, lider legendarnej dla tego gatunku grupy Emperor, jednak z powodzeniem nagrywający również solowo (recenzja doskonałego albumu „After” na pewno się tutaj pojawi). Dodatkowo Ihsahn tworzy również ze swoją żoną (Ihriel) projekt pod nazwą Peccatum. Natomiast wspomniana żona ma brata, o którym już pisałem, jest to Einar Solberg – wokalista Leprous. No i tak koligacji rodzinnych koniec, ale wracając do sednum: Ihsahn chętnie pomaga kapeli swojego szwagra, dodatkowo udzielając się czasami na jego albumach wokalnie.

Nie inaczej jest na „Coal”. Dość wrzaskliwy i charakterystyczny głos lidera Emperor usłyszymy w utworze „Contaminate Me”, choć tam to on bardziej niż śpiewa wygłasza jakąś przedziwną mowę lub krzyczy. Tak czy inaczej pomocna dłoń ustawionego już w światku muzyka z pewnością dla Leprous była znacząca. Ale dość rozpisywania się o wszystkim wokół – pora na konkrety. Z czym to się je? – zapytacie. Ano trudno jednoznacznie odpowiedzieć, bo to potrawa tyle smakowita co dość specyficzna i prawdopodobnie, a nawet na pewno, nie wszystkim będzie smakować. Zależy kto co lubi, wiadomo. „Coal” to mieszanina metalu, awangardy, muzyki poważnej i wielu innych gatunków, podana w progresywnym sosie.

Trudno mi porównać do czegokolwiek muzykę Leprous, bo jest w niej tyle różnych dziwnych i ciekawych rozwiązań, ile tylko awangarda może zaproponować. Styl zwany metalem awangardowym od jakiegoś czasu przewija się tu i ówdzie (np. świetna kapela UnExpect). Przychodzi mi jednak na myśl porównanie z odnoszącym ostatnio spore sukcesy zespołem Haken. Jest jakiś pierwiastek wspólny między tymi kapelami.

Na „Coal” pan Einar i spółka serwują nam mieszankę dziwactw z utworami bardzo rytmicznymi i normalnymi. Pierwszym szalonym kąskiem jest rozpoczynający krążek „Foe”, w którym linia wokalu ciągnie się w rytm jednostajnego uderzenia perkusji i gitary. Z początku jest głośno i szalenie, ale wszystko kończy się spokojnymi, wspólnymi wokalizami wszystkich mających głos (czyli aż trzech osób). Spokojnych fragmentów na płycie jest jeszcze więcej, choćby przepiękna balladka „The Cloak” czy świetnie zaaranżowany, nieco operowy utwór „Salt”. Ale to jedyne chwile oddechu bo cała reszta to już szalona metalowa jazda. Nie są to jednak na pewno proste kompozycje zbudowane na jednym riffie ciągnącym się przez 5 minut. Nie nie, tutaj właśnie pojawia się pierwiastek progresywny. Kompozycje są raczej długie, przeważnie około 7-10 minut, rozbudowane, wielowątkowe i co najważniejsze – ciekawe. Na pierwszy plan przy obrazie całości rzuca się utwór „Chronic”, obfitujący w bardzo mocne fragmenty, żonglujący nastrojami, zmienny niczym obraz w kalejdoskopie. Innym bardzo mocnym punktem jest wspomniany już w związku z Ihsahnem „Contaminate Me”. Niektóre riffy przywodzą na myśl połamańce spod znaku Meshuggah, dodatkowo utwór ma niesamowicie schizofreniczne zakończenie. Tutaj mógł się sprawdzić tylko szaleńczy wokal Ihsahna.

Ocenić jednoznacznie ten album jest wybitnie trudno. Za klimat dałbym z pewnością ocenę przewyższającą skalę, bo klimat jaki tworzy Leprous jest unikatowy w takim stopniu, że jak raz posłuchacie to później nie pomylicie tego zespołu z żadnym innym. Za warstwę muzyczną też można dać spokojnie najwyższą notę, jednak czegoś mi w tym albumie brakuje. Trudno to jednoznacznie określić, ale jest to chyba coś co było na poprzednim krążku, czyli na „Bilateral”. Chodzi mi tutaj o pewną lekkość w podejściu do muzyki, o pewien dystans i humor, którego nie wyczuwam już w takim stopniu na „Coal”. Materiał na tym albumie jest mocniejszy, bardziej agresywny, brutalniejszy, choć nadal utrzymany w określonej stylistyce. Ale… jest to jedyny maluteńki minus jaki w „Coal” zauważam. Jest to album, który powinien znać każdy kto interesuje się rockiem progresywnym. Leprous kroczy w bardzo dobrym kierunku serwując nam dwa świetne albumy z rzędu. Jeśli utrzymają poziom na kolejnym krążku – wróżę tej kapeli, przy odrobinie szczęścia, same sukcesy. Bo już rozsiadają się między wielkimi metalu progresywnego, choć póki co dosyć nieśmiało.