Uwielbiam takie odkrycia, uwielbiam! Zbliża się czas podsumowań roku, redaktorzy i recenzenci zewsząd piszą właśnie swoje osobiste zestawienia faworyzując jednych – pomijając innych. Prym wiodą znane marki, bo jakoś tak się dziwnie przyjęło, że tuzów cenimy za to, jak wielcy są. A ja jak co roku zacząłem przeglądać zestawienia do głosowań i przerzucam utwór za utworem, tak by przecedzić najciekawsze z albumów, które gdzieś mi umknęły. I właśnie tym sposobem odkryłem VOLA.
Grupa urzekła mnie od samego początku swoim bezkompromisowym graniem, przy okazji pełnym przestrzeni i melodyjności, a także – prostoty. Zespół powstał w Kopenhadze w roku.. no właśnie, nie udało mi się tej informacji znaleźć. Pierwsze wydawnictwo na zespołowym profilu Bandcamp.com datowane jest na 2008 rok i brzmi zupełnie inaczej niż tegoroczny „Inmazes”, czyli pierwszy (!) pełnowymiarowy album. Po drodze był jeszcze singiel „Glasswork” (2010) oraz EP „Monsters” (2011), która była pierwszym zauważonym globalnie wydawnictwem zespołu. VOLA tworzą czterej muzycy: gitarzysta oraz wokalista Asger Mygind, klawiszowiec, a zarazem człowiek od elektroniki – Martin Werner i stanowiący sekcję rytmiczną basista Nicolai Mogensen wraz z perkusistą Felix’em Ewert’em. Wszyscy oni obdarzeni są nie lada umiejętnościami, o czym z pewnością przekonacie się słuchając „Inmazes”.
Wspomniałem już o prostocie jaka charakteryzuje muzykę VOLA. Powie ktoś: no ale jak, djent i prostota? Owszem, można zmiksować matematyczne połamańce z chwytliwymi melodiami i osiągnąć przy tym całkiem zjadliwy materiał. Niejeden popukał by się w głowę jakbym mu powiedział, że połączenie Meshuggah z nowo falową elektroniką i art rockowym wokalem może być całkiem niezłe, wręcz bardzo dobre. Pod warunkiem oczywiście, że jest to zagrane z pomysłem, w żadnym kierunku nie jest przesadzone, ani przekombinowane. Tak właśnie jest na „Inmazes” – charakterystyczne dla djentu riffy nie tylko często ustępują miejsca elektronice, ale są momentami wyłącznie tłem dla niej. Natomiast melodie syntezatorów wcale nie gryzą się z połańcami w tle, wszystko brzmi nadspodziewanie dobrze.
Pierwsze dźwięki „The Same War” nie wskazują, że po przesłuchaniu albumu może nam w głowie utkwić niejedna melodia. Za to już refren i druga zwrotka pokazują nam w jakim kierunku całość pójdzie. W „Stray The Skies” już w stu procentach usłyszymy to co do zaoferowania nam ma VOLA – powiedziałbym, że to taki djent w piosenkowym wydaniu. Podobny schemat, tzn. chwytliwy refren, rodem z prog metalowych kapel i świetny groove w zwrotkach towarzyszy nam również w kilku innych kompozycjach: singlowym „Gutter Moon” czy „Owls”. Ten pierwszy ma w sobie coś z Cynic – podobną melodykę i brzmienie, jednak jest tutaj zdecydowanie mniejszy nacisk na popisy instrumentowe. Do najmocniejszych kompozycji należą „Your Mind Is A Helpless Dreamer” czy nieco nu metalowe „A Stare Without Eyes”.
Napiszę to krótko: „Inmazes” to jeden z najlepszych albumów 2015 roku. Troszkę wstyd, że poznałem go aż tak późno, ale lepiej późno niż wcale. Bardzo się cieszę, że go odkryłem. VOLA pokazuje, że djent może być podany w bardzo zjadliwej formie, nie być pozbawionym radiowych, chwytliwych refrenów i zarazem emanować niebywałą mocą. Zespół ten udowadnia też, że „konkurs” na najbardziej połamane rytmy wcale nie ma sensu, a ściganie się w tym kto bardziej skomplikowaną kompozycję wymyśli – wcale nie ma sensu. Djent w wykonaniu wielu zespołów poszedł właśnie tą drogą, nadmiernej komplikacji. A VOLA udowadnia, że można to wszystko znacznie uprościć i podać w jeszcze bardziej atrakcyjnej formule. Świetny album!
PS. Poniżej album w całości, udostępniony przez zespół na ich kanale YouTube. Polubcie ich też na Facebooku: tutaj.